![AdBlock](https://cdn01.dziennikwschodni.pl/media/user/adblock-logos.png)
![Witryna Karczmy Słupskiej zawsze przyciągała smakołykami](https://cdn01.dziennikwschodni.pl/media/news/2025/2025-02/d1134ad2f68263505750e033e73c43a9_std_crd_830.jpg)
Była jedną z ulubionych przez studentów restauracji. Z kuchnią słupską miała niewiele do czynienia, ale można tu było smacznie i stosunkowo tanio zjeść. „Karczma Słupska” obchodziłaby w tym roku swoje 50. urodziny. Gdyby istniała.
![AdBlock](https://cdn01.dziennikwschodni.pl/media/user/adblock-logos.png)
Ten lokal – podobnie jak wiele innych w Lublinie – przeszedł już do historii. Został zamknięty w 2010 roku. Do 1975 roku „Karczma Słupska” nazywała się „Pod Fafikiem” albo popularnie „Fafik” (zwana też w żargonie „Fafem”). W latach 60. ub.w. prasa lubelska określała ten lokal jako coctail bar, a jego popisowym daniem był słynny rostbef po cygańsku. Nazwa lokalu nawiązywała do bohatera kreskówek z niezwykle popularnego w tamtych latach „Przekroju” – psa Fafika.
Pierwszym kierownikiem tego lokalu został Tadeusz Nieczaj, później zastąpił go Antoni Pazderski; szefem kuchni na początku lat 60. był znany w kulinarnej branży Józef Łańczont. Niektórzy twierdzą, że to on jako pierwszy w Lublinie wprowadził do menu kultowe, nieco zapomniane dziś danie – forszmak.
Miał doskonałe przygotowanie do tego fachu – przed wojną uczył się kulinarnej sztuki na litewskim dworze Radziwiłłów. Po wojnie swoją wiedzą dzielił się z młodszymi kucharzami. Jednym z jego popisowych dań były cynaderki, które przygotowywał wprost na blasze węglowego pieca. W restauracji na rogu al. Racławickich i Sowińskiego można było przez długi czas zamawiać też dania z dziczyzny; dużym powodzeniem cieszyły się też zrazy po słowiańsku i kwaśnica na żeberkach.
„Karczma Słupska” – oprócz dobrej kuchni opartej przede wszystkim na polskich daniach słynęła też z dobrej muzyki granej na żywo i dancingów. To zasługa orkiestry kierowanej m.in. przez Janusza Bednarczyka.
W czasach PRL-u restauracja jako pierwsza w Lublinie wprowadziła brygadowy system pracy. Polegał on na tym – jak podaje prasa z tamtego okresu – że „najstarszy kelner przyjmuje zamówienie, młodszy podaje, a trzeci tylko sprząta”. Personel lokalu brał też udział w organizowanych konkursach o współzawodnictwie.
Wiele osób wciąż zadaje sobie pytanie, skąd wzięła się ta nazwa nawiązująca do miasta oddalanego od Lublina o kilkaset kilometrów i nie mającego szczególnych zasług dla kulinarnej mapy Polski.
Podobno kiedyś, właśnie w Słupsku przebywał ówczesny sekretarz KC PZPR Edward Gierek i towarzyszący mu premier Piotr Jaroszewicz. Obydwaj odwiedzili tamtejszą restaurację urządzoną w „starosłowiańskim” stylu. Zrobiła na nich duże wrażenie. Wkrótce po tej wizycie, w całym kraju, jak grzyby po deszczu, zaczęły powstawać liczne „Karczmy Słupskie”. Wszystkie miały podobny wystrój i menu. „Swoją” karczmę miała nawet Polonia w Chicago.
Sama nazwa lokalu przy góralskim wystroju wnętrza była drobnym nieporozumieniem. Totalny miszmasz. Lubelska „Karczma Słupska” w latach świetności zatrudniała kilkanaście kelnerek ubranych w regionalne stroje i nie narzekały na brak pracy. Zdarzało się, że przy wejściu do lokalu stał tłum klientów czekających na wolny stolik. „Ruchem” kierował portier, który informował o zwalniającym się właśnie stoliku. U szatniarza można było też kupić papierosy, a nawet poprosić o zamówienie taksówki.
– Zdarzało się, że latach 80. przychodziliśmy tu całą grupą z naszego roku – wspomina Jacek Tomaszewski, absolwent UMCS-u. - Zapraszaliśmy też wykładowców. Niektórzy się zgadzali. Pamiętam, że raz zdarzyło mi się też w tym lokalu uzyskać zaliczenie przy kawie. To były wspaniałe czasy. Jedyny minus tego lokalu, zresztą tak jak kiedyś większości, to okropny smród papierosów. Ktoś, jak nie palił, tak jak ja, przeżywał gehennę. Niby było miejsce dla niepalących, ale dym i tak się unosił na całej sali.
Karczma Słupska słynęła także z dancingów. Grywał tam m.in. Dariusz Machnicki: „Grywałem jeszcze w „Karczmie Słupskiej”, wcześniej to się nazywało „Fafik”, ale grałem tam tylko zastępstwa. Byłem pod telefonem i przez jakiś czas stałem się etatowym zastępcą w kapelach w całym Lublinie. Ponieważ grałem na kilku instrumentach, mogłem przyjechać z klarnecikiem, który jest leciutki albo grałem na akordeonie, który mieli na miejscu lub też na pianinie. Mieściłem się w każdym składzie. Wydaje mi się, że „Karczma Słupska” była bardzo dokuczliwa dla tych co tam w bezpośrednim sąsiedztwie mieszkają. My graliśmy od dziesiątej do wpół do dwunastej, a wtedy właściwie obowiązuje cisza. Jak przychodziłem tam od czasu do czasu potańczyć to wszyscy palili, była jedna salka dla niepalących, ale co to jest salka dla niepalących jak nie ma ani jednej ścianki i dym rozprzestrzenia się wszędzie. Paliły nawet kelnerki i bufetowa. Od momentu kiedy przestałem palić dym mnie bardzo drażni. Ogólnie klimat był dobry, zwłaszcza w momencie kiedy wprowadzono te zaciszne kajutki” – czytamy jego wspomnienia na stronie TeatruNN.
„Karczma Słupska” miała przez prawie cały czas konkurencję. Po przeciwnej stronie mieścił się „Tip-Top”. Tu bywalcami byli także głównie studenci. Najczęściej – oprócz jedzenia – zamawiali wino na szklanki. Bar słynął również z doskonałych pierogów. W latach 60. „Tip-Top” nie miał dobrej opinii ze względu na to, że – jak to określała lubelska prasa – studenci zbyt często nadużywali tu alkoholu. 1 stycznia 1964 r. patronat nad tą restauracją objęli m.in. Związek Młodzieży Socjalistycznej i komisja przeciwdziałania alkoholizmowi, a personel stanowili członkowie brygad Związku Młodzieży Socjalistycznej. Pierwszym ich krokiem było wprowadzenie zakazu sprzedaży alkoholu. W lokalu miały się odbywać wieczorki, konkursy, spotkania. A zamiast piwa i wina wprowadzono różnorodne słodycze. Ten pomysł nie przyjął się.
![e-Wydanie](https://cdn01.dziennikwschodni.pl/media/public/dziennikwschodni.pl/e-wydanie-artykul.png)