400 listów o kryzysie w Platformie Obywatelskiej w Lublinie dostaną wkrótce członkowie partii od Janusza Palikota. Za partyjną korespondencję zapłacimy z naszych podatków. Lider PO sięgnął po publiczne pieniądze, a nie po swoje własne lub partyjne.
Takich listów poszło już kilkadziesiąt. Na razie dostali je członkowie koła Śródmieście. Do rozesłania zostało jeszcze około trzystu. Zwłoka wynika tylko z tego, że w poselskim biurze... skończył się papier z sejmowym nadrukiem. Cała operacja będzie kosztować kilkaset złotych.
List Palikota to reakcja na podziały i konflikty w lubelskiej PO. Kryzys rozpoczął się tuż po odejściu z niej obecnej wicepremier Zyty Gilowskiej. Kiedy liderem PO został, przyprowadzony przez Donalda Tuska, Janusz Palikot, działacze partii podzielili się. Jedni stanęli zdecydowanie za nowym szefem, drudzy ciągle byli wierni Gilowskiej. Ponieważ nie doszło do porozumienia, struktury PO w Lublinie zostały rozwiązane i powołano zarząd komisaryczny. - Chciałbym Was poprosić, żebyście w tym momencie próby okazali się obywatelami i ideowymi ludźmi Platformy - napisał Palikot do partyjnych kolegów. Zaznaczył, że wprowadzenie zarządu komisarycznego było koniecznością.
Dlaczego list dotyczący czysto partyjnych spraw jest rozsyłany za nasze pieniądze? Asystenci Palikota tłumaczą, że pismo zostało wysłane w związku z kryzysem w Sejmie. A członkowie PO to także wyborcy. - Poseł odniósł się w nim do bieżącej sytuacji politycznej i zapewnił o swoim zaangażowaniu w uporządkowanie sytuacji zgodnie z zasadami demokracji - tłumaczy Krzysztof Łątka, asystent Palikota. Zaznacza, że lider PO i tak co miesiąc "drugie tyle” dokłada ze swoich pieniędzy do funkcjonowania biura.
A czy poseł zwróci pieniądze za korespondencję? - Oczywiście - mówi Janusz Palikot, z którym udało nam się skontaktować dopiero na godzinę przed oddaniem Dziennika do druku. - Równowartość przekażę na dom samotnej matki w Lublinie. - I dodaje, że korespondencję na koszt Sejmu wysłali pracownicy jego biura, a on sam nic o tym nie wiedział.