Przez siedemnaście lat upośledzony chłopiec izolowany był od otoczenia. Pozostawał pod opieką upośledzonej matki, babki
i jej brata. Żył w fatalnych warunkach. Dlaczego dziecko musiało czekać na pomoc tak długo?
Stara chata położona jest między pięknymi nowoczesnymi willami. Nie ma wody, telewizji, chodzi się po klepisku. Ludzie mówią o niej: skansen. Chłopiec najprawdopodobniej przez większość swojego życia leżał. Rzadko wychodził na podwórko.
Temu wszystkiemu babcia zaprzecza. Uważa, że wnuk miał dobrą opiekę. Nie wysyłali go do szkoły, bo przecież i tak niczego by się nie nauczył. Był traktowany jako lekarstwo na upośledzenie swojej matki - jego obecność podobno dobrze na nią wpływała. Na pytanie, czy zdaje obie sprawę, że skrzywdziła Andrzeja, babcia odpowiada, że ją też krzywdzą. Według niej to, że chłopiec został jej zabrany, to sprawka synowej i syna mieszkających w Lublinie.
Walka o wysłanie chłopca do placówki opiekuńczej toczyła się od dawna. Dyrektor szkoły w Stasinie Jacek Wójcik zarzuca opieszałość odpowiedzialnym za to instytucjom. Już w 1995 roku wraz z Gminnym Ośrodkiem Pomocy Społecznej zwrócili się do Sądu Rejonowego w Lublinie o interwencję. Chłopiec nie spełniał obowiązku szkolnego.
Kierownik internatu w Załuczu, gdzie obecnie przebywa Andrzej, uważa podobnie - wobec Andrzeja dopuszczono się wielkiego zaniedbania.
- Chłopiec powinien trafić do nas dużo wcześniej - mówi Jan Wasilewicz kierownik internatu. - Nigdy nie widziałem tak wychudzonego i zaniedbanego dziecka. On ma już siedemnaście lat, a nie potrafi nic! Nie reaguje na słowa. Tak jakby nas nie rozumiał. Jakby nikt nigdy z nim nie rozmawiał. To takie wilcze dziecko. Trzeba nauczyć go życia w świecie ludzi. Chłopiec boi się wody. Potrzeby fizjologiczne załatwia tam, gdzie akurat jest. Po schodach wchodzi na czworaka. Nie interesują go dzieci, nie umie trzymać kredek. Najbardziej zaciekawił go telewizor. Nie odchodzi od niego na krok. Jak to dziecko żyło? Było po prostu hodowane!
Kurator chłopca nie wypowiada się na temat jego i sytuacji, w jakiej się znalazł. Jak twierdzi, obowiązuje ją tajemnica zawodowa.
Mieszkańcy Stasina wiedzieli o istnieniu chłopca, ale większość z nich nigdy go nie widziała. Był izolowany od otoczenia, trzymany w domu. Czasem widać go było w oknie. Rodzina Andrzeja nie rozmawia z sąsiadami, a ci się nie wtrącali w jej sprawy.
- Dlaczego zabrali go tak późno? Pozwolili się dziecku zmarnować - mówi jeden z sąsiadów. Przez tyle lat nie zrobili nic! Jak zrobiło się głośno o takich przypadkach w mediach, to w końcu wzięli się do roboty. Wreszcie znaleźli możliwość, żeby dziecko zabrać.
I dodaje:
- A co z jego matką? Ona też potrzebuje pomocy. Zróbcie coś...
Na przeszkodzie stała babcia
- To był ostatni moment, żeby działać. Chłopiec ma już siedemnaście lat. Babcia nie stawiała się na rozprawy. Myślała chyba, że jak nie przyjdzie to sprawa przycichnie.
Na wszystko są dowody. Sprawozdania z działań kuratora mówią, że to właśnie babcia stawiała opór. Ona nie chciała współpracować. Trzeba było poprosić o pomoc policję w doprowadzeniu chłopca do ośrodka. Zabrano go dla jego dobra.
Sąd nierychliwy
- Trudno tu winić o zaniedbanie babcię. To prosta kobieta, która pewnie nie ma świadomości, że wyrządza dziecku krzywdę. Jeśli ktoś tu zawinił, to na pewno prawo. Sąd wykonywał swoje obowiązki bardzo opieszale. Wielokrotnie zwracałem się o pomoc w tej sprawie. Uważam, że kurator sądowy powinien stanowczo umieścić dziecko
w odpowiedniej placówce dużo wcześniej,
a nie ulegać prośbom babki chłopca.