– Czekaliśmy trzy godziny na pomoc medyczną – alarmuje ojciec dwojga małych dzieci, który pojechał z nimi na oddział ratunkowy Dziecięcego Szpitala Klinicznego. DSK odpowiada, że dzieci nie wymagały natychmiastowej pomocy. Za to inni pacjenci, owszem.
– Po powrocie z pracy zabrałem żonę wraz z dziećmi do szpitala dziecięcego, bojąc się, że niemowlę może się odwodnić, a to może skutkować nie tylko pogorszeniem jego stanu zdrowia, ale nawet i śmiercią – tłumaczy ojciec.
Na Szpitalny Oddział Ratunkowy dotarli po godz. 19. Mężczyzna twierdzi, że już od pracownicy rejestracji usłyszał, że powinien się zgłosić do lekarza rodzinnego, a nie do szpitala. Kazano mu potem czekać na holu. Z jego relacji wynika, że razem z dziećmi spędził tam dwie i pół godziny. W końcu najpierw jego żona, a potem on sam, zajrzał do gabinetu lekarza. Oboje mieli ponownie usłyszeć, że powinni byli zgłosić się z dziećmi do przychodni.
Szpital odpiera te zarzuty. Wyjaśnia, że personel wstępnie ocenił stan dzieci, nie wymagały pilnej pomocy, więc rodzice zostali uprzedzeni, że będzie trzeba czekać. W pierwszej kolejności przyjmowane były dzieci w cięższym stanie. Szpital wyjaśnia też, że rodzina spędziła na SOR maksymalnie godzinę i czterdzieści pięć minut. Dzieci zostały wyczytane i wezwane do gabinetu o 21.30, ale już ich nie było.
DSK szacuje, że 70 proc. pacjentów, którzy trafiają na tutejszy SOR, powinno się zgłaszać do lekarza podstawowej opieki zdrowotnej. Muszą więc czekać w kolejce, ale za to nie są odsyłani z kwitkiem.
"Kolejka oczekujących przed gabinetem lekarskim może być często złudna – krótka kolejka nie świadczy o tym, że w SOR nie ma pacjentów. Pacjenci przyjęci przez lekarza dyżurującego znajdują się po niewidocznej już stronie oczekujących w SOR tj. obszarze obserwacyjnym, wewnętrznym korytarzu oczekując na wyniki badań, w sali wybudzeń, sali resuscytacyjnej, sali zabiegowej czy w izolatce. Tymi pacjentami też musi zająć się lekarz dyżurujący” – czytamy w wyjaśnieniu przesłanym przez DSK.