Leszek Możdżer to jeden z najwybitniejszych i najpopularniejszych polskich muzyków jazzowych. Pianista światowej klasy, który nie boi się eksperymentować, wyróżniający się przy tym oryginalnym brzmieniem i własnym językiem muzycznym. Artysta wystąpi z koncertem solo na fortepian we wtorek, 11 lutego, w Centrum Spotkania Kultur
Ile gra pan koncertów w roku?
– Szczerze mówiąc nie mam pojęcia, trzeba by zapytać mojej menadżerki. Kiedyś przeglądałem swój kalendarz z lat dziewięćdziesiątych i naliczyłem 220 koncertów w roku, ale pracowałem wtedy w czterech zespołach naraz oraz grałem koncerty solo. Myślę, że gram sporo, ale to mnie utrzymuje w wysokich wibracjach. Wpadanie w stany twórcze bardzo mnie podnosi mentalnie i energetycznie.
- Jak pan to wytrzymuje?
– Gra toczy się na kilku poziomach: fizycznym, energetycznym, psychicznym i duchowym. Wszystkie te warstwy są ze sobą powiązane i każda z nich ma jakieś potrzeby. Cały czas się uczę zarządzać tymi zasobami i obawiam się, że większość moich przemyśleń i wniosków nie nadaje się do publikacji, gdyż mógłbym zostać uznany za człowieka niepoczytalnego, tym bardziej, że ciągle się zmieniam i to, co działało miesiąc temu teraz już nie działa, a to co nie działało miesiąc temu – teraz już działa. Nie ma uniwersalnej instrukcji obsługi działającej na każdego tak samo, każdy musi sobie na bieżąco wypracowywać technologię swojego przejawiania się w świecie i to co działa dla jednego: dla innego nie będzie się sprawdzać.
- Jest pan jednym z najbardziej aktywnych koncertowo polskich muzyków. Nie ma pan czasem – tak po ludzku – po prostu dosyć?
– Tak, zdarzają mi się momenty zwątpienia, ale proszę pamiętać, że gra toczy się na kilku różnych poziomach i na to samo pytanie dostaję inną odpowiedź w zależności od tego z którego poziomu patrzę na problem. Przymus jest częścią życia i mimo całej oficjalnej paplaniny o wolności, każdy z nas co jakiś czas do czegoś się przymusza. Albo do czegoś jest przymuszany.
- Oprócz koncertowania nagrywa pan płyty, komponuje, aranżuje, pisze... Ma Ppan czas dla siebie? Co pan lubi wtedy robić?
– Generalnie cały dostępny czas jest moją własnością, więc nie do końca odróżniam czas wolny od czasu niewolnego. Żeby też określić „czas dla siebie” musiałbym najpierw zdefiniować „ja”, które może mieć kilka definicji w zależności od tego, czy rozpatruję je z punktu widzenia fizyczności, energetyki, psychiki, czy ducha. Na przykład warstwa duchowa oczekuje, żeby robić coś dla innych, wtedy robiąc coś dla innych – robię to dla siebie, ale z kolei warstwa fizyczna oczekuje, żeby robić coś tylko dla ciała fizycznego, ale wtedy robiąc coś tylko dla siebie – robię to również dla innych. Nie jestem pewien, czy w ogóle istnieje coś takiego jak „wolny czas”. Nie potrafię czegoś takiego zdefiniować.
- Czy to prawda, że przed koncertem ma pan tremę? Jak pan sobie z nią radzi?
– Trema objawia się przepływem fali energii o określonej częstotliwości przez ciało fizyczne. Jest to uczucie nieprzyjemne, więc ciało fizyczne broni się przed tym doznaniem wycofując się z życia poprzez spłycenie oddechu oraz zaciśnięcie mięśni, żeby ograniczyć odczuwanie tych wrażeń. Najlepiej w takich momentach pogłębiać oddech i skupić się na nieprzyjemnych doznaniach, wtedy psychika zaczyna interpretować to wrażenie jako zwykłe doświadczenie życia. Z doświadczenia wiem, że trema jest potrzebna do wytworzenia w ciele chemii, która będzie mi za chwilę potrzebna na scenie.
- Który ze wszystkich koncertów był dla pana najbardziej stresujący?
– Nie jestem pewien, ale chyba jednym z najbardziej stresujących koncertów w życiu było wykonanie Piano Phase Steve’a Reicha podczas festiwalu Sacrum Profanum. Samodzielne wykonanie tej kompozycji polegało na równoczesnym obsługiwaniu dwóch fortepianów naraz. W sali było zimno, pod sceną stało wiele tysięcy ludzi, utwór był dla mnie nowy, a do tego na sali obecny był kompozytor. Pamiętam, że zaczynając utwór zastanawiałem się czy rozpiąć marynarkę, czy nie. Zdecydowałem, że nie będę jej rozpinał, ale kiedy położyłem dłoń na drugim fortepianie i zacząłem grać, poczułem że zapięta marynarka cholernie mnie ciśnie i zrozumiałem, że będę musiał się już tak męczyć przez cały utwór, bo obie ręce będę miał cały czas zajęte.
- A jak się panu grało na weselu?
– Uważałem, że zagranie na weselu jest konieczne dla pełnego doświadczenia bycia muzykiem. Zagrałem w życiu dwa wesela,
oraz jedną zabawę taneczną z okazji święceń kapłańskich – na perkusji. Wtedy nabrałem ogromnego szacunku do profesji muzyka weselnego. Jest to szalenie wymagająca praca, wiążąca się z opanowaniem ogromnego repertuaru. Najtrudniejsze dla mnie było przeprowadzenie oczepin, bo wymaga ono szczególnych zdolności psychologicznych oraz wypracowania sobie sposobów zarządzania grupą ludzi, często pijanych i nieobliczalnych. Stwierdziłem, że granie na weselach jest dla mnie zbyt trudne i skupiłem się na działalności wirtuoza solisty, bo przychodziło mi to o wiele łatwiej.
- Jak to się stało, że zwrócił się pan ku jazzowi?
– Jazz zachwycił mnie jako muzyka współczesna, przebogata pod względem harmonicznym, operująca zawiłą melodyką oraz fascynującą rytmiką. Poza tym każdy muzyk brzmiał trochę inaczej. Zrozumiałem wtedy, że muzyka jazzowa da mi szansę do przejawienia swojej własnej, niepowtarzalnej osobowości, że będę mógł w nim grać po swojemu. Każdy z wielkich solistów miał trochę inne brzmienie, inne frazowanie i grał w trochę innym stylu. Zafascynowało mnie to, bo w muzyce klasycznej soliści brzmieli do siebie podobnie, kiedy grali ten sam repertuar. Zdarzały się osobowości wyróżniające się i rozpoznawalne, takie jak Ivo Pogorelicz czy Emil Gilels, ale generalnie trudno było mi odróżnić solistów od siebie. W jazzie od razu byłem w stanie powiedzieć kto gra.
- Ważnym etapem w pana karierze był okres zespołu Miłość.
– Tymon Tymański zaciągnął mnie do tego zespołu poniekąd przemocą. Któregoś dnia przyszedł na próbę kwartetu Emila Kowalskiego, dał mi nuty i powiedział, żebym przyszedł na próbę. Wszystko odbyło się niby w miłej atmosferze, ale Tymon był ogromny, muskularny, miał po sześć kolczyków w każdym uchu i bardzo głośno mówił. To był przerażający człowiek, więc poszedłem na tę próbę ze strachu. Ten zespół był moim macierzystym zespołem, tam mogłem bezkarnie próbować sobie bardzo ryzykownych artystycznie rzeczy.
- Z Miłością wiąże się wiele zabawnych historii...
– Żadna z historii związanej z zespołem Miłość nie wydaje mi się zabawna. Nie było mi do śmiechu, nie wiedziałem o co w ogóle chodzi i co my gramy. Grałem po omacku i na wyrost, ale z drugiej strony
ten zespół był najważniejszym doświadczeniem w moim życiu, bo sformatował mi świadomość.
- Co panu dała Miłość?
– Poczucie, że trzeba iść pod prąd i grać inaczej niż wszyscy.
- Czy to prawda, że przez krótki czas próby Miłości odbywały się u pana w mieszkaniu? Jak na to reagowali sąsiedzi i rodzice?
– Tak, przez jakiś czas mieliśmy próby w mieszkaniu moich rodziców, bo u mnie w pokoju stał fortepian, jednak ani rodzice ani sąsiedzi nie byli zadowoleni, bo graliśmy awangardowy jazz w godzinach popołudniowo-wieczornych. Musieliśmy się przenieść do klubu TROPS, którym zarządzał wtedy Arek Stolarski, dzisiaj szef ogromnej agencji produkcyjnej, do dzisiaj ze sobą współpracujemy.
- Widzi pan szansę na powrót Miłości w przyszłości?
– W przyszłości bardzo chętnie, myślę, że to byłby bardzo fajny sposób na dorabianie sobie do emerytury. Jak już będziemy starymi dziadkami, to może wrócimy do zespołu Miłość i zaczniemy intensywnie koncertować. Sam bym poszedł na taki koncert zobaczyć jak stare pierniki grają awangardę. To by było coś.
- Pianiści mają jakieś kontuzje?
– Najczęściej są to kontuzje związane z kręgosłupem, jest to praca siedząca, w której jest trochę wymuszonych pozycji. Poza tym bardzo wrażliwe są też opuszki palców, nawet drobne skaleczenie może skutkować koniecznością odwołania koncertu.
- Jak pan dba o swoje dłonie?
– Nie mam żadnych procedur. Funkcjonuję normalnie, dźwigam graty, kroję cebulę. Nie boję się o swoje dłonie, mamy to dogadane z Panem Bogiem.
- A zdarzyło się panu kiedykolwiek odwołać koncert z powodów zdrowotnych?
– Z tego co pamiętam to koncert odwołałem dwa razy: raz z powodu kontuzji kręgosłupa, a raz było to po katastrofie w Smoleńsku, byłem tak zdołowany, że nie byłem w stanie się zmobilizować do zagrania koncertu.
- Jak wygląda pana zwykły dzień?
– Bardzo dużo podróżuję, nocuję w różnych miejscach, więc każdy dzień jest inny. Zacząłem też często stosować jednodniowe posty, więc są dni w których jem a są też dni w których nie jem. Dzień może być albo z podróżą, albo bez i jego przebieg zależy również od tego czy podróżuję autem z kierowcą, czy jadę swoim samochodem, pociągiem, czy samolotem. Nie mam stałych rytuałów, czasami się myję, a czasami nie, wszystko zależy o której mam być na lotnisku i o której się położyłem dzień wcześniej. Naprawdę jest różnie, nie ma nic stałego w moim życiu.
- Jest pan bardzo popularny. Jak się objawia ta popularność?
– Zdarzają się i listy miłosne, i listy z pogróżkami, z rzadka bywam zaczepiany na ulicy, ale jest to z reguły miłe, bo jazzu słuchają ludzie rozwinięci intelektualnie, więc mam inteligentną publiczność. Lubię rozmawiać z ludźmi i bardzo rzadko mi się zdarzają nieprzyjemne sytuacje.
- Ile ma pan fortepianów?
– Musiałbym policzyć, bo mam sporą kolekcję, kocham fortepiany i lubię o nie dbać. Każdy fortepian jest inny, ma inną mechanikę, inne brzmienie, inny kształt... Bywa, że zakochuję się w instrumencie i po prostu muszę go kupić, bo czuję, że on do mnie mówi. To chyba jest wyniesione z dzieciństwa, bo jako dziecko bardzo marzyłem o fortepianie. Zwykle kupuję fortepiany trochę zaniedbane, które potem powoli remontuję i doprowadzam do świetności. Od czasu do czasu sprzedaję jakiś fortepian, bo nie mam już gdzie ich trzymać, a ciągle zakochuję się w jakimś nowym fortepianie.
- Przy pomocy naukowców opracował pan innowacyjny instrument: fortepian dekafoniczny. Co to takiego i czym się różni od klasycznego fortepianu?
– Jest to kompletnie wymyślony instrument, nastrojony w dziesięciostopniowym systemie równomiernie temperowanym.
Pomysł wziął się stąd, że bardzo chciałem usłyszeć system dziesiętny w którym wszyscy żyjemy i płacimy podatki. Chciałem posłuchać jak brzmi współczesna, systemowa matematyka i dlatego zbudowaliśmy taki instrument. Jest to sztuczny twór, ale mocno porusza wyobraźnię.
- Możliwości tego fortepianu możemy usłyszeć na ostatniej płycie pańskiego tria „Beamo”, na której porusza się pan w trzech różnych systemach strojenia naraz.
– Tak, poprzez zastosowanie trzech różnych strojeń naraz powodujemy u słuchaczy mikrotraumy, dzięki którym słuchacze mogą uzmysłowić sobie własne oprogramowanie. Okazuje się, że muzyka to nie są ani koncerty, ani repertuar, ani instrumenty - Muzyka to czysty proces słuchania. Dzięki temu, że brzmienie tego zespołu jest „inne” udaje się nam wrócić do procesu słyszenia jako najistotniejszej części muzyki.
- Często występuje pan za granicą: jak tam odbierana jest pańska muzyka?
– Ostatnio moje koncerty spotykają się z entuzjastycznym odbiorem, wydaje mi się, że staję się coraz dojrzalszy jako muzyk i jako człowiek. Nie czuję się też właścicielem swojego talentu, wiem, że dostałem go pod zarządzanie i jestem tylko odpowiedzialny za to, żeby o niego dbać. To też ma swoją energetykę i ludzie czują, że nie przywłaszczam sobie muzyki, którą wykonuję.
- Jest w muzyce coś, czego pan chciałby jeszcze spróbować?
– Cały czas próbuję nowych rzeczy, ostatnio coraz bardziej odkrywam potęgę grania cicho. Może kiedyś uda mi się cały koncert zagrać cichutko, operując jedynie pojedynczymi, mocnymi akcentami. Jeszcze nie umiem tego zrobić, ale bardzo chciałbym kiedyś uzyskać taką kontrolę emocji, żeby cały koncert zagrać bardzo cicho.