Rozmowa z Arkadiuszem Kutkowskim, byłym internowanym, jednym z autorów biuletynu informacyjnego wydawanego 30 lat temu w... areszcie na ul. Południowej w Lublinie.
– Studentem. Zacząłem studiować filozofię na UMCS, a już wcześniej skończyłem prawo na tej samej uczelni. 12 grudnia zdecydowaliśmy z kolegami, że kończymy strajk. I postanowiliśmy to uczcić. 13 grudnia obudziłem się więc po bardzo ciężkiej nocy... Nie bardzo wiedziałem, co się dzieje. Ale otrzeźwienie przyszło błyskawicznie. Już przed 8 rano, o jakiejś strasznej porze, powołaliśmy nielegalny – z punktu widzenia władz – komitet strajkowy.
• Co chcieliście robić?
– To, co mogliśmy w tej sytuacji. Przede wszystkim drukować bibułę. Koledzy wynieśli powielacz z NZS-u, więc mieliśmy sprzęt. Zaczęliśmy wydawać Informator Regionu Środkowowschodniego, potem biuletyn NZS. Drukowaliśmy w domu u Tomasza Grudnia. Tak kręciliśmy tym powielaczem do połowy lutego 1982 roku. W połowie lutego spotkaliśmy się na stancji u kolegi, żeby świętować 10 numer Informatora. Znowu była ciężka noc... Rano obudziło nas pukanie do drzwi. Wpadli dziwni panowie w mundurach.
• Ktoś na was doniósł?
– A skąd! Okazało się, że syn właściciela stancji jest podejrzany o jakieś przestępstwo kryminalne i milicjanci przyszli go szukać. A co zastali? Maszynę do pisania i bibułę.
• Scena jak z filmu Barei?
– Tyle że nikomu nie było do śmiechu. My byliśmy zaskoczeni, a oni wprost przerażeni. Przyszli po pospolitego przestępcę, a zastali polityczną konspirację. Sparaliżowało ich. Zadzwonili do centrali, żeby ktoś odpowiedni się nami zajął. No i tak nas zgarnęli.
• Mieliście świadomość powagi sytuacji?
– Na pewno szybko zrozumieliśmy, że musimy milczeć. Żadnych wyjaśnień, tłumaczenia się. Przekazali nas prokuraturze wojskowej. Na pierwszym przesłuchaniu prokurator zasalutował i powiedział: "Poinformuję o zarzutach, ale macie prawo odmowy składania wyjaśnień”. I dodał: "Prywatnie radzę z niego skorzystać”. Iście wojskowa – ale nie esbecka – procedura. Żadnych gierek, żadnego przymusu. Można powiedzieć, że mieliśmy szczęście.
– Wylądowaliśmy "na dołku” na Północnej, a potem przewieziono nas do obozu dla internowanych we Włodawie. To było przedziwne doświadczenie. Spotkałem tam swoich wykładowców z UMCS – profesorów prawa karnego, znakomitych naukowców. Nie marnowali czasu w więzieniu, z tego, co słyszałem, jeden z nich prowadził na przykład badania nad gwarą więzienną.
• Tyle pan zapamiętał z Włodawy?
– No nie. Pamiętam jeszcze prawdziwie więzienny rygor. To nie była jakaś sielanka, ani przygoda, ale prawdziwe więzienie. Na szczęście szybko przeniesiono nas na Południową do Lublina. I tu już zaczęło się całkiem inne życie: otwarte cele, możliwość spacerów. Nie mogę nie wspomnieć komendanta Kwietnia, który na ten – co tu dużo mówić – bardzo liberalny klimat miał duży wpływ. Może to się też brało stąd, że na Południowej siedzieli lekarze, naukowcy, prawnicy. Osoby znane i szanowane w Lublinie. Klawisze nie bardzo wiedzieli, jak ich traktować, z takimi więźniami nie mieli wcześniej do czynienia. Byli więc grzeczni, i – przynajmniej na początku – chyba trochę przestraszeni. Nie pamiętam żadnych większych szykan z ich strony.
• Może za spokojnie, skoro panu i panu kolegom przyszło do głowy, żeby w więzieniu zająć się konspiracją?
– Rzeczywiście, doskwierał nam brak zajęcia. Więc co robić, jak nie ma co robić? Najlepiej coś pisać. Tak postanowiliśmy wydawać biuletyn informacyjny. Taka konspiracja w konspiracji.
• Kogo i o czym chcieliście informować?
– Sami siebie o tym, co się dzieje na zewnątrz. Cierpieliśmy na głód informacji, docierały do nas szczątkowe wiadomości. Postanowiliśmy, że nadamy temu jakąś formę i puścimy to w obieg. Tak powstały "Wiadomości internowanych”, które ukazały się po raz pierwszy w maju 1982 roku.
• Nakład?
– Chyba jakieś 25 egzemplarzy. Pisaliśmy to ręcznie i odbijaliśmy przez kalkę. Biuletyn miał 2–4 strony i ukazywał się raz w tygodniu. Nie bardzo pamiętam, kto pomagał w redagowaniu i przepisywaniu go, ale na pewno moi koledzy: Wiesiek Ruchlicki i Emil Warda, a pewnie i Staszek Węglarz, który uwielbiał więzienną "konspirację”.
• O czym pisaliście?
– O tym, co się dzieje w Polsce, w regionie. O sytuacji w innych ośrodkach internowania, o tym, kogo aresztowali. O tym wszystkim, o czym mówiły nam nasze rodziny na widzeniach. Była też część poradnikowa: jak się zachowywać po aresztowaniu.
• Jak to możliwe, że nikt ze służby więziennej nie przechwycił "Wiadomości”?
– Nielegalna działalność kwitła w piwnicy więzienia, w pomieszczeniu gospodarczym tuż obok świetlicy. Nikt tam nie zaglądał, a my robiliśmy znaczki, koperty i całą resztę. To nie była wyjątkowa sytuacja, w innych więzieniach taka działalność też kwitła.
• A jak wyglądała dystrybucja?
– Kilka zaufanych osób przekazywało wiadomości kolejnym więźniom i tak tworzyła się sieć kilkudziesięciu osób.
• Bezpieka o tym nie wiedziała? Trudno mi w to uwierzyć.
– Nie wiedziała, w co też mi dziś trudno uwierzyć. To był szalony pomysł, nie przyszło nam do głowy, że w tym łańcuchu może być słaby element, że ktoś nas wyda. Ale mieliśmy dużo szczęścia, bo nasz system zadziałał. Wydaliśmy ok. 10 numerów "Wiadomości”.
• Po co, tak naprawdę, to robiliście?
– Przełamywaliśmy monopol władzy na informację. Mieliśmy być w izolacji od świata, a świat do nas docierał, a my o tym, co się dzieje informowaliśmy innych. Mnie osobiście niekoniecznie chodziło o jakiś narodowy "zryw”, czy bój pod wielkimi sztandarami. Raczej o sprzeciw i odruch gniewu, wkurzenia na sam pomysł stanu wojennego, który odczytywałem jako próbę ponownego wepchnięcia nas w PRL-owskie błotko i odebranie tego, co udało się wywalczyć za czasów "Solidarności”. Chociażby możliwości czytania zakazywanych książek czy spotykania się i swobodnego dyskutowania z takimi ludźmi, jak Michnik czy Moczulski. Pamiętam, że już samo oglądanie w telewizji twarzy autorów stanu wojennego otwierało mi nóż w kieszeni. Chciało mi się krzyczeć: I ta gromada pokurczów ma znowu dyktować, co nam wolno, a co nie? Znowu mamy czytać Bratnego, a nie Herberta? Tak więc w moim przypadku był to dość egoistyczny sprzeciw, który na szczęście świetnie wpisywał się w boje – dziś to już wiem – o wiele ważniejsze.
I jeszcze jedno: myślę, że moja motywacja nie była typowa dla ogółu ludzi z "Solidarności”. No, ale cóż – miałem mówić za siebie.