Grupa nastolatków spędziła w zepsutym autokarze w Rumunii 20 godzin czekając na usunięcie awarii. Organizatorzy wyjazdu nie mają sobie nic do zarzucenia.
Autokar zepsuł się po godz. 18 w niewielkiej rumuńskiej miejscowości. – Ktoś z miejscowych za 150 euro podholował autobus do najbliższego hotelu. Na miejscu okazało się jednak, że są pokoje tylko dla kierowców. My spędziliśmy noc w autokarze. Nie było też możliwości zjedzenia ciepłego posiłku w hotelu. Obsługa znała tylko rumuński. Na pizzę czekałem 1,5 h i nie doczekałem się.
Ostatecznie po dwudziestogodzinnym postoju udało się naprawić usterkę. Wycieczka, zamiast w sobotę rano, do Lublina dotarła w niedzielę o poranku. Jeden z rodziców zadzwonił po policję. Kontrola autokaru skończyła się odebraniem dowodu rejestracyjnego.
– Pojazd był niesprawny. Bieżnik opon był zużyty – potwierdza Renata Laszczka-Rusek z lubelskiej policji.
Organizator obozu nie ma sobie nic do zarzucenia. – Obowiązek zapewnienia doraźnego schronienia należał do przewoźnika. Potwierdza to zawarta między nami umowa – podkreśla Przemysław Pawlik, dyr. biura turystycznego "Włóczykij” w Lublinie.
– Próbowaliśmy znaleźć dzieciom schronienie – mówi Ireneusz Czmuda, wychowawca. – Ale policja nie była w stanie nam pomóc. A okoliczni mieszkańcy oraz pracownicy hotelu mówili tylko po rumuńsku.
Andrzej Orzelski, właściciel firmy transportowej, organizującej przewóz dzieci dodaje: – Kiedy dowiedziałem się o awarii, w tej samej chwili wsiadłem w samochód, by dowieźć zapasową część. 500 km od miejsca, do którego jechałem, zadzwonił telefon. Okazało się, że zepsute urządzenie zespawano już w Rumunii. Kiedy autokar ruszył w dalszą trasę, zapłaciliśmy za dodatkowy posiłek dla dzieci. Koszty drugiego pokrył organizator.
Poprosiliśmy o komentarz w tej sprawie Józefa Ratajskiego, zastępcę dyr. Polskiej Izby Turystycznej. – Należało zorganizować inny autobus i zapewnić nocleg oraz posiłek w innym miejscu. Awaria nie zdarzyła się na Saharze, a w Rumunii, gdzie są schroniska młodzieżowe, hotele i hostele.