Rozmowa z aktorem niezawodowym Henrykiem Gołębiewskim,
odtwórcą tytułowej roli w entuzjastycznie przyjętym przez publiczność
w Gdyni filmie "Edi” Piotra Trzaskalskiego
w przejmującym filmie "Edi” w reżyserii Piotra Trzaskalskiego. Czy to oznacza powrót do pracy aktora?
- Ja to bym chciał wrócić do filmu, nawet bardzo, ale wszystko w rękach reżyserów. To oni o tym zadecydują i albo będą mnie brać do filmów, albo nie. Okaże się… Ja nie umiem rozpychać się łokciami. Dostanę propozycję, to z niej skorzystam.
• A z czego pan teraz żyje?
- Ochroniarzem jestem.
• Gdzie?
- A, na parkingu. Samochodów pilnuję. Teraz to się ładnie mówi: ochroniarz, a dawniej to był cieć. Wcześniej pracowałem jako budowlaniec w grupie remontowej, a już zupełnie na samym początku byłem ślusarzem narzędziowym. Ale tylko przez miesiąc, bo nie podobało mi się. Można było zamknąć oczy i robić. Innych ludzi wcale się nie widziało. I wciąż to samo. Dlatego później zawsze miałem taką pracę, że nie byłem na stałe uwiązany w jednym miejscu. I teraz nie żałuję ani jednego dnia w swoim życiu.
• Tęsknił pan przez te wszystkie lata za filmem?
- Czy ja wiem, czy tęskniłem? Nie myślałem o tym, żeby wrócić.
• To kto sprawił, że znów zaczął pan myśleć
o udziale w filmach?
- Jurek Gudejko, który prowadzi agencję aktorską. Spotkałem go któregoś razu na ulicy i zapytał mnie, czy nie chciałbym trafić pod jego skrzydła. Powiedziałem, że czemu nie. I tak to się zaczęło. Wystąpiłem w "13 posterunku”, "Bożej podszewce”, w "Wielkich rzeczach” Krzyśka Krauzego, a ostatnio w "Plebanii”, "M jak miłość” i w "Na dobre i na złe”. Ale główną rolę zagrałem dopiero w "Edim”.
• I jak odnalazł się pan na planie?
- Dobrze. Tego się nie zapomina, tak samo, jak nie zapomina się jazdy na rowerze. Chyba trzeba mieć jakąś iskierkę w środku i potem ją rozżarzyć, żeby mogło powstać z tego ognisko.
• Edi jest zbieraczem złomu, ale jego pasja to czytanie książek znalezionych na śmietniku. Dlatego dwaj bracia, których strach się bać, proszą go o pomoc
w nauce ich 17-letniej siostrze Księżniczce. Trzy miesiące później ona jest w ciąży i mówi, że to Edi ją zgwałcił. Za karę bracia pozbawiają go męskości i oddają mu dziecko na wychowanie. Edi znosi to bez słowa skargi. A jak pan zachowałby się w takiej sytuacji?
- Ja grałem kogoś innego, na pewno nie siebie. Na miejscu Ediego nie wytrzymałbym nerwowo. Ja na pewno musiałbym dać tym braciom w twarz. Nie stałbym sobie tak spokojnie ze spuszczonymi oczami.
• W tym filmie jest pan chodzącą dobrocią…
- W sumie to nie jestem złym człowiekiem. Jak każdy, do jakiegoś momentu jeszcze wytrzymam. Ale co za dużo, to niezdrowo.
• Czy w jakiś szczególny sposób przygotowywał się pan do roli Ediego?
- Chodziłem i podglądałem złomiarzy. Patrzyłem, co robią i jak robią. Jak gniotą puszki, żeby mieć więcej miejsca. Widziałem, jak siadali koło trzepaka i kanapeczki sobie jedli. I to jest w filmie… Chciałem coś dać z siebie. A gdybym tego nie obserwował, nie wiedziałbym, co złomiarze tak naprawdę robią.
• Spodziewał się pan, że film będzie takim sukcesem, a pan okaże się największą gwiazdą festiwalu w Gdyni?
- Nie, nie spodziewałem się. Jestem oszołomiony ze szczęścia. Dawno nie czułem się tak wspaniale. Ostatnio dostałem bardzo ostro w kość od życia. Kobieta, z którą żyłem, zmarła mi w tym roku. Brat mi zmarł w tym roku… Ale nie chcę o tym mówić.
• Czy sposób pracy
w filmie zmienił się jakoś przez te wszystkie lata?
- Ja mam wielki szacunek do reżyserów starszej daty, bo kiedyś było dużo trudniej niż dzisiaj. Teraz reżyser wszystko widzi w monitorze, a przedtem musiał pracować "na czuja”.
• I co jeszcze się zmieniło?
- Teraz robi się wszystko bardzo szybko. W "Edim” mieliśmy 21 dni zdjęciowych, a w tamtych czasach kręcilibyśmy to przynajmniej trzy miesiące.