W tym przedszkolu tradycyjne zabawki zostały zastąpione przez miotełki, śrubki i drewniane klocki. Wszystko zgodnie z metodą wychowawczą Marii Montessorii. Postanowiliśmy sprawdzić, na czym polega metoda i jak z brakiem misia radzą sobie dzieci.
Lublin, przedszkole nr 34. Na umówione spotkanie idę z ogromną ciekawością. O metodzie Marii Montessorii wiem niewiele. Na początek rozmowa z Alicją Gębą, dyrektorką placówki, od ponad trzydziestu lat związaną z pedagogiką. Pani Alicja wprowadza mnie w świat dziecka, jego potrzeb, przedstawia historię metody.
Oddziały Montessoriańskie w przedszkolu przy ul. Motorowej funkcjonują od początku lat dziewięćdziesiątych. Początki były trudne.
– Pomoce naukowe są bardzo drogie. Brakowało nam pieniędzy. Pomogli Holendrzy – mówi dyrektorka.
Nie mogę się doczekać chwili, kiedy wejdę na salę i zobaczę tę „inność” przedszkoli stosujących zasadę Marii Montessori. Zauważam ją już w drzwiach:
W tym przedszkolu nie ma żadnej lalki, żadnego samochodu czy innej zabawki!
Są za to małe miotełki, zestawy do czyszczenia butów, globusy, puzzle z częściami świata. Trzyletnia Ola małymi paluszkami trenuje umiejętność dopasowania odpowiedniej nakrętki do śruby. Jest tą czynnością tak pochłonięta, że nawet nie zauważa, jak do niej podchodzę.
– Pomóż mi ułożyć klocki... – mały Jasio chwyta mnie za rękę i ciągnie w stronę swojego dywanika. Dywaniki służą do pracy. Pełna chęci klękam obok Jasia. Chłopiec nie buduje domków. Próbuje dopasować kształty i kolory drewnianych klocków. Zadanie nie jest łatwe.
Przy stoliku grupa pięcioletnich dziewczynek, zaabsorbowanych wsypywaniem łyżkami ziemi do plastykowej doniczki. Posadzą w niej cebulę. Nad wszystkim czuwa nauczycielka.
Mówi się, że nauczyciel Montessori musi być talentem pedagogicznym. I pani Dorota Wróblewska niewątpliwie jest takim talentem. Uśmiechnięta, życzliwa, ma świetny kontakt z maluchami. Rozumie je i wspomaga. Dzień pracy rozpoczyna od powitania dziecka poprzez podanie mu ręki.
Każde dziecko ma swojego kwiatka
Po przyjściu do przedszkola podlewa go i odstawia na parapet. Z łazienki bierze ściereczkę i wyciera kurz ze stolika.
– Składanie ściereczki ćwiczy paluszki, a to pomaga później w nauce pisania – wyjaśnia pani Dorota.
Lekcja zbiorowa. Nauczycielka rozpoczyna układanie drewnianej piramidy w określonym porządku. Zadaniem dzieci jest go odkryć. Czerwone beleczki, brązowe prostopadłościany, różowe sześciany. Skupienie i uśmiech na twarzy, kiedy uda się dopasować prawidłowy element. Tzy- i pięciolatki nie mają z tym żadnych problemów.
Pora na naukę liczenia
Adrianna układa liczby 100, 246. Nie mogę uwierzyć, że ma tylko pięć lat. Niespodzianka jednak dopiero przede mną. Nauczycielka pokazuje na drewnianej tabliczce liczbę 1468! Dziewczynka układa taką właśnie liczbę kulek. Podczas gdy Ada liczy, inne dzieci są zajęte swoimi sprawami. Zuzia ma zawiązane oczy. Do wyciągniętych rączek Jasio wkłada jej kolejne przedmioty wykonane z filcu, metalu i drewna.
– Zimne... Lekkie... Włochate... Miękkie... – dziewczynka opisuje, co wyczuwa.
– Na początku brak zwykłych zabawek dla wszystkich był czymś nowym – mówi Alicja Gęba. – Podzieliśmy salę na dwie połowy. Po jednej stronie zostawiliśmy szafy z lalkami, samochodami, misiami. Drugą część zajęły nowe pomoce. Dzieci dość szybko wybrały te drugie.
– W tygodniu jest jeden dzień, kiedy dzieci przynoszą do przedszkola swoje domowe zabawki. Najczęściej kończy się jednak na samym przyniesieniu... Wybierają te przedszkolne – śmieje się pani Dorota. –Wszystko jest w jednym egzemplarzu. To uczy cierpliwości, kolejności.
I rzeczywiście – nikt się nie kłóci, nie wyrywa zabawki z ręki. Nie ma płaczu i skarżenia. Maluchy są zadowolone i uśmiechnięte.