d Wyłania się z mroku i nieustępliwie podąża za kimś wybranym. Sprawny, szybki, sprytny, nie waha się sięgnąć po broń. Prywatny detektyw.
Dzwonię pod numer 0 - 600-044-494. Odbiera mężczyzna. - Chciałabym, żeby pan kogoś śledził i zebrał o nim jak najwięcej informacji - mówię. - No to musimy się spotkać i porozmawiać...
Ciekawość
- Naoglądała się pani filmów kryminalnych - zauważa nie bez ironii Adam Hnatów. - Moje doświadczenia są inne - najpierw detektyw jest ścianą płaczu. Później pogotowiem psychologicznym. Wreszcie, na końcu, ma tylko potwierdzić to, o czym klienci i tak wiedzą, o czym są przekonani. Bo przychodzą tu ludzie zdradzeni, samotni, oszukani. Żony, które chcą coś udowodnić mężom, rodzice okłamywani przez dzieci.
Tak naprawdę wcale nie chcę detektywowi zlecać żadnej pracy, ale jestem ciekawa, jak ona wygląda. Jak daleko prawda odbiega od fikcji ekranu. I na ile ekscytujące może być otwieranie drzwi do czyjegoś prywatnego życia.
Umawiamy się, że będę mu towarzyszyć przy pierwszym zleceniu, na jakie może zabrać osobę postronną.
Czekanie
Wczesnym, pochmurnym przedpołudniem lokujemy się przed jednym z domów osiedla LSM. Siedzimy w aucie na wprost klatki schodowej. Mży deszcz, wycieraczki omiatają szybę.
- To zlecenie pewnej pani, która podejrzewa, a nawet jest przekonana, że mąż ją zdradza - wyjaśnia detektyw. - On jest naukowcem, ona urzędniczką. Mam jego rozkład dnia, wiem, że nie pracuje wieczorami. A jednak wraca do domu późno w nocy, a w dzień też go nie ma. Zobaczymy, co robi.
Czekamy. Z klatki wychodzi starsza pani z psem. Za jakiś czas mężczyzna z siatką na zakupy.
- Nie, to nie ten - wyjaśnia pan Adam.
Czekamy. Mija pół godziny, czterdzieści minut. Kobieta z psem wróciła i mężczyzna z zakupami też.
- Powinien być w domu, ale sprawdzimy - mówi Hnatów.
Dzwoni pod jakiś numer, odbiera mężczyzna. Hnatów pyta o Romka, mężczyzna mówi: - "Pomyłka” i odkłada słuchawkę. Jest.
Nuda i adrenalina
- Często rozpoznanie właściwej osoby jest problemem. Czasami współmałżonek przyniesie zdjęcie, ale nieraz jest ono sprzed lat. Człowieka zmienia fryzura, broda, a nawet ubranie. Na szczęście teraz wiem na pewno, jak facet wygląda, a w dodatku tu stoi jego auto. Myślę, że będzie nim jechał.
Jakiś mężczyzna wsiada do samochodu parkującego obok. Obrzuca nas obojętnym wzrokiem, odjeżdża. Czekamy już ponad godzinę. Robi się zimno, choć deszcz przestał mżyć.
- To nudne - stwierdzam wreszcie.
- Tak, mogę powiedzieć, że amplituda emocji w tej pracy jest rozległa. Od godzin, w których się nic nie dzieje, niemal nudnych, po takie, kiedy buzuje adrenalina. Często musimy balansować na granicy prawa i na granicy zdemaskowania się. Wiele sytuacji trzeba przewidzieć, ale nie wszystkie się da. Nie ukrywam, że bywam w kłopocie, jeśli np. mężczyzna ma dużo szybszy samochód niż mój i kiedy korzysta z tej prędkości. Oraz gdy pędzimy pustą drogą. To oczywiste, że po jakimś czasie może się zorientować, że ktoś go śledzi, dlatego nieraz celowo gubię trop.
Siedzimy już blisko dwie godziny. Lokatorzy tej klatki wychodzą i wchodzą, przechodnie przed maską naszego auta spieszą za swoimi sprawami. Na parę siedzącą tyle czasu w samochodzie nikt nie zwraca uwagi.
Po dwóch godzinach otwierają się drzwi, wychodzi pan około czterdziestoletni.
- To on! - ożywia się detektyw.
Śledzimy
Mężczyzna niedbale okręca wokół palca breloczek, jego samochód stoi 20 metrów przed nami. Wsiada. Pan Adam przekręca kluczyk w stacyjce. W tym momencie nuda zmienia się w lekkie podniecenie. Ruszamy. Raptem on, po przejechaniu 50 metrów, zatrzymuje się przed sklepem. My gorączkowo szukamy miejsca w pobliżu. Znów czekamy. Wychodzi z jakąś paczką. Wraca w kierunku domu. Zakręcamy za nim. Idzie do swojej klatki. Co robić?
- Poczekajmy - cierpliwie mówi pan Adam. - Jak wkrótce nie wyjdzie, namierzymy go innego dnia.
Znów siedzimy. Po 10 minutach wychodzi. Powoli ruszamy za nim. Zupełnie nikt nie zwraca uwagi na to, że nasze auto wykonuje dziwne manewry - odjeżdża, za chwilę wraca, znów odjeżdża, by znaleźć się za moment w tym samym miejscu. Samochód, który jeździ po osiedlowej ulicy, nie budzi żadnych podejrzeń, przechodnie spieszą w swoich własnych sprawach.
Śledzony mężczyzna wyjeżdża z osiedla. Też na nas nie patrzy. Trzymamy się blisko niego. Zjeżdżamy dwupasmówką do najbliższych świateł. Przed nas agresywnie wjeżdża samochód dostawczy.
- Nie szkodzi - mówi detektyw. - Nie będziemy bez przerwy jechać tuż za nim.
Jednak na kolejnym skrzyżowaniu on niespodziewanie skręca w prawo, my, ustawieni na środkowym pasie, blokowani z drugiej strony, jedziemy prosto. Gorączkowo skręcamy w najbliższą w prawo, i znów w prawo.
- No cóż, zgubiliśmy go... - mówię zniechęcona, gdy stajemy przed kolejnymi światłami.
- Proszę się nie odwracać, jest obok nas - mówi półgłosem pan Adam, jakby tamten mógł go usłyszeć.
- To się nazywa: mieć szczęście - zaczynamy się obydwoje głośno śmiać.
Jedziemy jakiś czas na równoległych pasach, my nieco z tyłu. Wjeżdżamy na Kalinowszczyznę. On zatrzymuje się przed jednym z bloków, wysiada.
- Znów będziemy czekać? To okropne!
- Za godzinę powinien mieć zajęcia na uczelni. Jeśli wyjdzie z nią, a podejrzewam, że ma tu kochankę, zrobię zdjęcie i mamy to, o co chodziło klientce. Jeśli nie, będę go śledził przed wieczorem, jak wyjdzie z uczelni.
Zatem - czekamy.
• Co jest w tej pracy najtrudniejsze?
- Chyba wszystko - mówi Hnatów. - Zorganizowanie samego procesu śledzenia i później chodzenie za kimś. Trzeba działać ostrożnie, żeby się nie zdekonspirować. Jest wiele nieprzewidywalnych okoliczności. Ta osoba raptem wsiada do autobusu, wysiada z niego w ostatniej chwili, zatrzymuje się w miejscach, w których jesteśmy niemal sam na sam. Jest ryzyko podczas robienia zdjęć. Jeśli nie fotografujemy z auta, dobrze jest mieć towarzystwo. Ktoś mnie może wtedy zasłonić. Często decyzję podejmuję w ostatniej chwili. Muszę też zmieniać samochody. Gdybym śledził tę samą osobę ciągle tym samym, w końcu mogłaby się zorientować.
Mężczyzna nie wychodzi. Upływa już pół godziny. Wszyscy mijają nas obojętnie. Więcej uwagi poświęciła nam staruszka idąca wyrzucić śmiecie, ale mężczyzna i kobieta w aucie widać nie wydali jej się podejrzani. Ogarnęła nas czujnym spojrzeniem, ale w drodze powrotnej nawet nie odwróciła głowy. Znów siąpi deszcz.
- Najgorzej jest w nocy. Pusto na ulicach. Czy śledziłbym kogoś znajomego? Nie, chociaż to moja praca i biorę za to pieniądze. Poza tym im mniej osób o tym wie, tym lepiej, a wśród znajomych z tym jest różnie. Mam swoich współpracowników, ale obowiązuje mnie dyskrecja. Po zakończeniu zlecenia niszczę dowody i wszystko wyrzucam z pamięci.
• Jakie sprawy są najgorsze?
- Wszystkie. Każda przynosi komuś ból i rozczarowanie. Ja muszę dostarczyć dowodu, za to mi się płaci. A dowód oznacza, że ktoś zdradza, że dziecko zażywa narkotyki albo spotyka się z chłopakiem, którego nie akceptuje rodzina. To znaczy, że ktoś chodzi do kasyna, a przysięga, że nie gra, że spotyka się z podejrzanym towarzystwem i, zamiast do pracy, idzie do kochanki. To czyjeś cierpienie, rozczarowanie, ale tego właśnie ode mnie się oczekuje. W 90 procentach tylko potwierdzam podejrzenia zleceniodawcy.
Mija 40 minut beznadziejnego oczekiwania. Rozmawiamy o różnych sprawach czekając, czy mężczyzna wyjdzie sam, czy z nią. Gdyby z nią, mam wysiąść i zasłonić sobą pana Adama, który będzie robił zdjęcia.
- Ludzie nie zdają sobie zupełnie sprawy z tego, że mogą być śledzeni... - zaczyna detektyw, kiedy otwierają się drzwi w bloku i wychodzi mężczyzna. Sam. Wsiada do auta i szybko odjeżdża.
- Podjedziemy pomału na uczelnię. Zobaczymy, czy jest w pracy.
Tak. Na uczelnianym parkingu stoi śledzony przez nas samochód. Umawiamy się na popołudnie.
Mamy ich!
W październiku po południu szybko zapada zmrok. Spotykamy się z detektywem przed uczelnią. Właściwie moglibyśmy zaryzykować i od razu jechać na Kalinowszczyznę.
- Zaraz powinien skończyć zajęcia - uspokaja pan Adam.
• Nie można założyć podsłuchu i szybciej załatwić sprawę?
- To nie jest legalne. Nawet gdyby tak było, to podnosi cenę zlecenia, bo trzeba by zakupić aparat podsłuchowy. Oczywiście - na koszt klienta.
• A ta cena, to mniej więcej...?
- Kilka stówek w przypadku prostej sprawy.
• Takiej jak ta?
- Powiedzmy... Tu miałem w zasadzie tylko wyśledzić, dokąd ten pan jeździ i czy się spotyka z kobietą. Mogę korzystać z auta, co nie zawsze jest wygodne. Często nie ma gdzie zaparkować, gubimy się na światłach, nie wszędzie mogę wjechać. Kogoś, kto nie ma auta, w ogóle bardzo trudno śledzić samochodem.
Przed wejściem do budynku pojawia się mężczyzna w towarzystwie innych osób. Rozmawiają z sobą przez chwilę. Jeszcze wszystko nieźle widać, choć wkrótce będzie ciemno. Żegnają się, on wsiada do samochodu. Zapalamy i my silnik, ruszamy za nim. Boję się, że nas zobaczy.
- Jeszcze się nie zdarzyło, że ktoś do mnie podszedł i powiedział, abym przestał go śledzić, bo inaczej da mi w mordę - stwierdza detektyw. - Ale nie wykluczam tego. Ryzyko zawodowe.
Tak, "nasz bohater” jedzie prosto na Kalinę i pod znany nam adres. Wyskakuje szybko z auta i niemal biegnie do klatki schodowej. Hnatów na wszelki wypadek szykuje aparat fotograficzny. Czekamy pół godziny, może 40 minut. W pewnym momencie dostaję sójkę w bok i orientuję się, że muszę wysiąść z samochodu. Wyskakuję w tym samym czasie, kiedy oni wychodzą przed klatkę. Ona - roześmiana, rudowłosa kobieta - i on, trzymający ją mocno wpół. Udaję, że gapię się za kimś i słyszę, jak tuż za moim ramieniem detektyw robi zdjęcia. Zresztą, oni są sobą tak zajęci, że w ogóle nie zwracają uwagi na to, co dzieje się dookoła. Biegną do samochodu i za chwilę odjeżdżają. Jeszcze raz ruszamy za nimi, choć to już niemal niepotrzebne -jest dowód na kliszy. Robi się ciemno, ale na ulicy jest spory ruch. Parkują przed jednym z lubelskich lokali, my odjeżdżamy.
- Kolejna sprawa zamknięta. Ktoś będzie cierpiał... - kiwa głową Adam Hnatów. - Jutro oddam zdjęcia żonie tego pana. Wiem, że czekają ją ciężkie dni.