– Polityką zajmowałem się ze względu na wykonywaną pracę – najpierw w Bydgoszczy, gdzie byłem rzecznikiem prasowym prezydenta miasta, a teraz jako dziennikarz telewizyjny. Politykę uważam za coś pasjonującego i nie do końca zgadzam się z tezą, że jest brudna. Jest tak samo brudna, jak brudne są inne dziedziny naszej egzystencji.
• Czy łatwo ujarzmić temperamenty polityków, których pan zaprasza do studia?
– Nigdy nie miałem z tym problemu. Raczej bywa odwrotnie – trzeba pobudzać polityków, wciągać do rozmowy. Czasami zdarza się, że politycy czy inni zaproszeni goście kluczą wokół tematu, nie dają właściwej odpowiedzi lub wręcz mówią nieprawdę. Zdarzały się też sytuacje, kiedy fakt mówienia nieprawdy był ewidentny. Nie robię problemu z tego powodu, że ktoś mówi bzdury. Widz ma swój rozum i należycie to oceni.
• A jeśli polityk uchyla się od odpowiedzi na postawione przez pana pytania?
– Próbuję skierować rozmowę na właściwe tory. Tak naprawdę między dziennikarzem a politykiem w studiu toczy się pewien rodzaj wojny, a na pewno konflikt, który jest wpisany w istotę funkcjonowania tych dwóch światów: świata polityki i świata dziennikarzy. Dziennikarze chcą wiedzieć wszystko o politykach, a politycy bardzo się przed tym bronią.
• Jak pan dobiera rozmówców do programów?
– Rozmówcę trzeba nie tylko trafnie dobrać, ale też – jeśli zaprasza się więcej niż jedną osobę – jakoś je do siebie dopasować. Np. rangą polityczną, poglądami... Nie wystarczy, że jeden poseł będzie z koalicji, drugi z opozycji, by dyskusja była żywa i miała sens. Trzeba tych ludzi znać, przewidzieć efekty dyskusji. Trzeba wiedzieć, kogo można przycisnąć, kogo trzeba wyłącznie prosić, komu schlebiać, a kogo potraktować szorstko. Umiejętność dobierania, zapraszania gości, dotarcia do nich to jest rozległa gałąź naszej wiedzy zawodowej. Notes pełen dobrych adresów i telefonów to wielki kapitał.
• Jak w ogóle zaczęła się pana przygoda telewizyjna?
– Zadecydował przypadek. Pochodzę z Bydgoszczy, gdzie mój ojciec był dziennikarzem prasowym, sekretarzem redakcji tygodnika budowlanego „Profile”, ukazującego się do dzisiaj. I ojciec namawiał mnie raz po raz, żebym poszedł w jego ślady. Ale mnie się ta praca nie podobała, wydawała się zajęciem dosyć czasochłonnym. Zwłaszcza, gdy widziałem, jak ojciec pisał teksty albo ślęczał nad szczotkami – składem ręcznym każdej strony gazetowej, bo składu komputerowego jeszcze wtedy nie było. „Po jakie licho mi taka praca, jeśli całe życie jest zajęte” – powtarzałem sobie.
Skończyłem pedagogikę kulturalno-oświatową i później pracowałem w klubach, domach kultury... Jakiś prywatny biznes też prowadziłem po tym, jak Wałęsa zachęcał, żeby poznać siłę swoich pieniędzy. No to poznawałem, ze zmiennym szczęściem, a właściwie bez szczęścia. Wreszcie, na początku lat 90., znalazłem się w samorządzie bydgoskim, zostałem rzecznikiem prasowym prezydenta miasta. Ale po wyborach w 1994 r. prezydent stracił posadę, a ja razem z nim. Wtedy miałem już niezłe kontakty z mediami i zostałem namówiony do pracy w bydgoskim ośrodku telewizyjnym. Czego tam nie robiłem! Byłem prezenterem, reporterem, wydawcą, a nawet – przejściowo – zastępcą dyrektora.
W tym czasie ogłoszono konkurs, którego celem było wyłonienie nowych twarzy do południowego wydania „Wiadomości”. Koledzy w Warszawie mówili o tym konkursie z przekąsem: szansa na sukces. Zaskoczenie moje było wielkie, gdy zostałem wybrany. No i zaczęło się. Tak na marginesie, przez wiele lat uważałem, że nie mam specjalnych predyspozycji do tej pracy. Jestem „lekkim przypadkiem” dysleksji. Czytanie sprawiało mi dużą trudność. Cóż, często tak bywa, że życie dokonuje za nas wyborów. Z drugiej strony w czasie konkursu nie wszystko było przypadkiem. Wcześniej, w Bydgoszczy, miałem wiele wejść na żywo do programów informacyjnych, więc nie byłem już osobą anonimową.
• Jak wygląda pański dzień pracy?
– Jeśli wieczorem prowadzę „Wiadomości”, to przygotowania do tego programu zaczynają się już posiedzeniem kolegium o godz. 10, a jeśli „Monitor”, to kolegium zbiera się o jedenastej. To jest etap planowania kształtu obydwu programów. Inaczej mówiąc – wybierania tematów, analizowania, co jest ważne, a co mniej ważne, co trzeba koniecznie zrobić, a z czego można zrezygnować. W momencie, gdy się już podejmie wiążące decyzje, rozpoczyna się praca z reporterami nad kształtem materiałów filmowych. Między godz. 16 a 17 siadam zwykle do komputera, żeby przeczytać informacje, które spłynęły od dziennikarzy i skonstruować zapowiedzi.
Przygotowując się do prowadzenia „Monitora”, trzeba przestudiować, prześledzić materiały, które pomogą w nakreśleniu rozmów z zaproszonymi do studia gośćmi. Czasami są sytuacje dramatyczne. „Monitor” jest emitowany na żywo przed godziną 23 i zdarza się, że ok. godziny dziewiętnastej nie wiem, czy jakiś polityk zgodzi się na udział w programie. Nie są to sytuacje częste, ale się zdarzają. I wtedy już cały wachlarz sposobów musi być użyty, żeby znalazł się w programie ktoś naprawdę kompetentny.
• Co pana stresuje w tej pracy?
–Tej pracy jest troszkę za dużo...
• Kto dba o pana wizerunek medialny?
– Trudno powiedzieć, żeby ktoś się tym specjalnie zajmował. Oczywiście przed każdym programem korzystamy z charakteryzacji. Jest też osoba, która kupuje nam i dobiera ubrania oraz krawaty.
• Jak rodzina ocenia pana poczynania zawodowe?
– To jest takie poletko dla uprawiania pychy własnej. Mama jest dumna i mnie ta jej duma cieszy. Można narzekać na popularność, ale to żaden kłopot, raczej przyjemność, gdy ktoś rozpoznaje mnie na ulicy, w sklepie... Natomiast nie bardzo lubię bywać na bankietach i wielkich balach. Nie lubię też zajmować się tak zwaną autopromocją, czyli dbać o zdjęcia i wywiady w kolorowych pismach. Uważam, że moja promocja powinna dokonywać się poprzez moją pracę.
• Dojeżdża pan nadal z Bydgoszczy?
– Jestem na etapie przeprowadzki do stolicy, gdzie wspólnie ze mną jest syn, który podjął studia. Natomiast żona z córką nadal mieszkają w Bydgoszczy a dokładniej w podbydgoskich Białych Błotach. Ale mam nadzieję, że po wakacjach już cała rodzina znajdzie się w komplecie w Warszawie.
• Czy w telewizji publicznej czuje się oddech konkurencji?
– Bezsprzecznie. Przecież nasza praca podlega ciągłej ocenie, również przez konkurencję. A o tym, czy nasze materiały wyczerpały zagadnienie, dowiadujemy się następnego dnia w konfrontacji z gazetami czy inną stacją telewizyjną. Słyszy się często o rywalizacji „Wiadomości” z „Faktami” w TVN. Ja nie sądzę, żeby to było dobre pole do rywalizacji. Telewizja publiczna, siłą rzeczy, będzie inna, powinna być inna niż programy informacyjne w telewizji komercyjnej. A w związku z tym można rywalizować wyłącznie na poziomie warsztatu dziennikarskiego, sprawności reporterskiej, operatywności. Kolejne kryterium to oglądalność. „Wiadomości” nie są zagrożone przez programy informacyjne innych stacji telewizyjnych.
• Krążą mity o ogromnych zarobkach dziennikarzy telewizyjnych...
– Zarobki w telewizji publicznej są bardzo zróżnicowane. Stała pensja wynosi ok. 700 zł. Najważniejszą częścią naszych dochodów są honoraria – za każdy przygotowany i poprowadzony program, za każdy zrobiony materiał. I w zależności od tego, ile kto pracuje i jak tę pracę wykonuje, tyle zarabia. Nie wymieniając kwoty, powiem, że absolutnie nie mam prawa narzekać na zarobki. Ale nie są one niebotyczne.
• Miał pan jakieś wpadki na wizji?
– Miałem dziesiątki wpadek. Pewnie te największe są przede mną. Ale taka najbardziej spektakularna była wtedy, gdy puściła blokada i złożyło się krzesło, na którym siedziałem. Runęło z hukiem na podłogę, a ja udawałem, że nic się nie stało i przykucnięty (udając, że siedzę na krześle) wytrzymałem ostatnie 3 minuty do końca programu. Moim gościem był wtedy Jarosław Kalinowski, któremu nawet powieka nie drgnęła.
• Oglądałem pana wraz z córką w programie „Graj z Kuroniem”. Lubi pan gotować?
– Właśnie dlatego zgodziłem się na udział w tym programie. Nie tylko lubię, ale umiem gotować. To jedna z form spędzania przeze mnie wolnego czasu.
• Myślę, że nie jedyna?
– Jeśli mam mało czasu, to spędzam go w kuchni, przy garach, a jeśli więcej, to na żaglach. Pływam po Zalewie Koronowskim niedaleko Bydgoszczy, który gorąco polecam. Uwielbiam też Mazury.
Rozmawiał Janusz Świąder