O sobie mówi: maniak, pracoholik, któremu ciągle brakuje czasu. O swoim pochodzeniu: skomplikowany koktajl genowy. Warszawiak od czterech pokoleń, od roku mieszka w Lublinie. I wciąż jest w tym mieście zakochany.
Jako chłopiec przez 10 lat śpiewał w chórze Alla Polacca w Operze Narodowej. Maturę pisał z łaciny, potem między innymi przez dwa lata studiował filologię klasyczną.
– Tylko po to, by nauczyć się greki – przyznaje. Jego przygoda z teatrem zaczęła się od książek. – Ktoś mi w liceum podsunął "Teatr i jego sobowtór” Antonina Artauda – wspomina.
Zanim skończył reżyserię na Akademii Teatralnej w Warszawie, przez kilka lat był uczestnikiem Akademii Praktyk Teatralnych w podlubelskich Gardzienicach. T
am poznał zalety i wady pracy w izolacji. I nauczył się budować teatr od dźwięku. – Dźwięk to pierwsza scenografia, w której funkcjonują moi aktorzy. Na spektaklach często też gram muzykę na żywo. To mój sposób komunikowania się z ludźmi na scenie – tłumaczy.
Inna jakość za miedzą
Warszawiak od czterech pokoleń, przez lata pomieszkuje tam, gdzie aktualnie pracuje: Opole, Kraków, Srebrna Góra pod Wrocławiem. Tak trafia do Lublina. W marcu 2008 po akcji ulicznej, nawiązującej do wydarzeń z 1968 r. "Koniec marca”, spotyka Włodzimierza Wysockiego. Prezydent Lublina ds. kultury ma dla niego propozycję: Pomogę ci stworzyć teatr, ale pod jednym warunkiem – przeniesiesz się do Lublina.
– To było bardzo sprytne – śmieje się Passini. – Dziś mieszkam na Bronowicach.
Lublinem jest oczarowany. Bliska mu jest nasza "wylewność i wschodni bałaganiarski sposób myślenia”. Podoba mu się "brak urzędniczego betonu, cynizmu i warszawskiej blazy”. I to, że na każdej premierze obok studenta na widowni siedzi prezydent miasta.
– To trochę tak, jak w antyku. Do teatru przychodzą ci, co rządzą, i ci, co są rządzeni – porównuje.
Lubelska publiczność? Według Passiniego jest świetna i trudna jednocześnie.
– A po premierach nie ma sztywnych bankietów. Tu na lampkę wina przychodzą ludzie, z którymi masz ochotę się upić, a potem zasnąć w krzakach. To nie jest zwykłe miasto, coś tu siedzi pod ziemią – stwierdza Passini i cytuje Piłsudskiego: "Polska jest jak obwarzanek, w środku pusta, a najlepsza na brzegach”. – Inna jakość za miedzą – dodaje.
Bliski Wschód nad Wisłą
– Chodzi o to, by stworzyć artystom warunki do życia i pracy w Lublinie. By ludzie nie myśleli tylko o tym, jak tu zwiać do Warszawy – tłumaczy Passini.
Marzy mu się taki moment, kiedy będą przyjeżdżać tutaj najlepsi aktorzy. – Jestem pewny, że można stworzyć modę na Lublin – powtarza z przekonaniem. Na razie próbuje stworzyć nowy teatr na największym lubelskim uniwersytecie.
– Chcieliśmy stworzyć na UMCS teatr akademicki z prawdziwego zdarzenia. To w końcu jedyna uczelnia w Polsce, która ma swoją salę teatralną w samym sercu campusu. Czasem mam wrażenie, że ludzie tutaj nie wiedzą, co mają.
Pierwsze przesłuchania odbyły się w lutym.
Aktor musi śpiewać
O teatrze potrafi rozmawiać godzinami. O tym, co już było i co zdarzy się jutro. Mówi dużo, z pasją, intensywnie przy tym gestykulując.
– Do tego samego, mówienia rękami, zmuszam moich aktorów. Aktor ma kombinować nie tylko głową, ale całym swoim ciałem – tłumaczy.
Musi też mieć coś z muzyka. Jak sam Passini. Ta muzyczność to spadek po gardzienickich doświadczeniach.
– Nie pracuję z aktorami, którzy nie muzykują – przyznaje. – Ludzie, którzy śpiewają są bardziej skorzy do wzruszeń, do większej otwartości. W pewnym sensie są bardziej nadzy niż gdyby im zdjąć ubrania. Dlatego we wschodnich kulturach tak dużo się śpiewa. To nie tylko ćwiczenie głosu, ale przede wszystkim wyobraźni i wrażliwości.
Codziennie, przez dwa miesiące, przez godzinę buddyjskie sylaby śpiewali członkowie zespołu, z którymi pracował w Opolu nad "Ifigenią w Aulidzie”. W Lublinie w "Księżniczce Turandot” stworzył chór niesłyszących. To zarazem pierwszy spektakl w Lublinie, gdzie na scenie obok profesjonalistów stoją niepełnosprawni i nie ma to nic wspólnego z terapią przez teatr. Wręcz przeciwnie – niesłyszący uczniowie z III Zespołu Szkół Integracyjnych musieli przystać na twarde warunki Passiniego:
– Skoro moi aktorzy muszą się nauczyć języka migowego, to od nich też czegoś chcę. Powiedziałem im, że mają nauczyć się śpiewać.
I nauczyli się. To ich śpiewu, fragmentu swojej opery, słucha Puccini w ostatniej scenie lubelskiego spektaklu.
Śmierć się za mną ciągnie
Passini sięga po teksty trudne, należące do kanonu. Wystawiał Eurypidesa, Słowackiego, Herberta, sztuki młodych polskich dramaturgów, w tym własne.
– Jesteśmy pokoleniem, które trzy razy musiało zmieniać podręczniki do historii. Dlatego szukamy głębiej, grzebiemy przy korzeniach – tłumaczy swoją fascynację antykiem, psalmami, Torą. – Chodzi mi o taki swoisty recykling tego, co mamy w głowach, o ożywienie symboli w naszej podświadomości.
Łapie się na tym, że w tym, co robi, często towarzyszą mu zmarli artyści. Trup Wyspiańskiego w "Odpoczywaniu”, umierający Puccini w "Księżniczce Turandot”. – W zasadzie nigdy tego nie planuję. Temat śmierci jakoś sam się za mną ciągnie – mówi.
We Wrocławskim Teatrze Pantomimy trwają właśnie próby do tryptyku inspirowanego obrazem Hansa Memlinga "Sąd ostateczny”. To w dużej mierze lubelski spektakl, bo oprócz Passiniego, pracują nad nim Leszek Mądzik i Jerzy Kalina. Tu też Passini sięga po narzędzia, które są mu szczególnie bliskie: wizualizacje, projekcje wideo, kamera, którą nagrywa aktorów podczas prób i w trakcie trwania spektaklu.
– Ale mimo tego gąszczu kabli, tych wszystkich multimediów to wszystko kręci się wokół aktora. Mój ideał to sytuacja, w której aktor wychodzi na scenę, na której nic nie ma. Jedyna scenografia to ruch, gest, muzyka – tłumaczy Passini. – Dążę do tego, by myśli widza same zaczęły krążyć wokół tematu, a spektakl był tylko maszyną, która je inicjuje. Bo teatr powinien tylko wywoływać apetyt, a nie go zaspokajać.