Andrzejek zgubił się w lesie. Przeszedł ponad 5 kilometrów. Przerażony i zmęczony spał z psem w ciemnym wąwozie całą noc. Odnalazł się dzięki szczekaniu kundla dopiero następnego ranka.
Kiedy dziewczyna skończyła pracę, zaczęła rozwieszać pranie na sznurze na podwórku. Prawdopodobnie właśnie wtedy dziecko niepostrzeżenie wyszło na dwór, a stąd na polną drogę i do lasu. Nastolatka natychmiast zorientowała się, że braciszka nie ma w pobliżu. Obiegła dookoła całe gospodarstwo, wołała, ale nigdzie go nie było.
- Akurat wtedy z mężem wracaliśmy z pola. Też zaczęliśmy go szukać. Wypytywaliśmy wszystkich. Sąsiad orał na polu i powiedział, że widział jak Andrzejek z psem szedł w stronę lasu. Pobiegliśmy tam natychmiast, ale nigdzie go nie było. Natychmiast zaalarmowaliśmy policję - relacjonuje dalej matka.
Zawyły syreny
W akcji wzięło udział blisko 200 osób. Poza policjantami, zawodowymi i ochotniczymi strażakami, w poszukiwania zaangażowali się niemal wszyscy dorośli mieszkańcy Dzierążni i sąsiadującej z nią Huty. Przez kilka godzin kilkuosobowe patrole metr po metrze przeczesywały cały las. Zaglądano w każdy zakamarek, każdy rów, pod każdy większy krzak, ale chłopca nie znaleziono.
Tymczasem zrobiło się już zupełnie ciemno. - To była chyba najgorsza noc w moim życiu. Oka nie zmrużyłam. Już wszystkie myśli przychodziły mi do głowy. Nawet nie wiem, ile to wszystko trwało. Nie pamiętam mijających godzin, wiem tylko, że byłam przerażona, jak nigdy dotąd - zwierza się matka Andrzejka.
- Pierwsza część poszukiwań została zakończona około drugiej w nocy - wyjaśnia komisarz Marek Czerenko z Komendy Powiatowej Policji w Tomaszowie Lubelskim. - Akcja została wznowiona o świcie następnego dnia. Na ślad chłopca natrafiły nasze psy.
Z wstępnych ustaleń wynika, że maluch wszedł do lasu i zgubił drogę powrotną do domu. Chyba próbował dotrzeć do pola rodziców, ale tylko błądził po ścieżkach. W pewnym momencie wpadł do głębokiego na osiem metrów wąwozu. Próbował pokonać skarpę, ale za każdym razem spadał w dół. Wreszcie zmęczony, zapłakany zasnął. Cała akcja trwałaby najprawdopodobniej jeszcze dłużej, ale pies, z którym chłopiec poszedł do lasu dawał znaki, gdzie ich szukać.
Prawdziwy przyjaciel
Kiedy do dziecka dotarli policjanci leżał na ziemi i cichuteńko szlochał. Niczego nie mówił. Nie reagował na to, co działo się wokół niego. - Tak jakby nas wcale nie widział - mówi matka. - Dopiero w szpitalu trochę ochłonął. Zaczął ze mną rozmawiać. Na początku nie miał apetytu, ale wreszcie zjadł dwie kanapki. Później sobie spokojniutko zasnął.
Skończyło się na strachu
- Jednak chłopczyk cały czas przebywa na obserwacji. Sprawdzamy, czy nie dojdzie do żadnej infekcji. Jeśli nic się nie zmieni, dziecko nie zacznie na przykład gorączkować, a jego stan będzie stabilny, to w ciągu dwóch najbliższych dni powinien już wrócić do domu.
- Teraz go w ogóle nie opuszczam. Cały czas w szpitalu z nim jestem. Nie pozwolę, żeby to się kiedykolwiek powtórzyło - obiecuje sobie matka.