– Ten minus wyszedł nam na plus – mówią Olga i Jan Grabscy właściciele galerii sztuki w Lublinie. – Tak często słyszeliśmy: „Ruscy, wynoście się tam, skąd przyszliście! Tu dla was nie ma miejsca!” Przeszliśmy wszystko, co najgorsze – bojkot, nieżyczliwość, niedobre słowa. Ale to złe traktowanie hartowało nas. Nauczyło, że musimy być dwa razy lepsi, dwa razy więcej się starać, żeby nas oceniano przynajmniej tak, jak innych.
Olga i Jan Grabscy nie chcą dodawać: „jak innych Polaków”.
Prawdziwy Polak
– Czy Jan na każdym kroku musi udowadniać, że jest prawdziwym Polakiem, a jego rodzinę wywieziono na Sybir? – pyta Olga i widać, że ciągle ją to dotyka.
– Na cmentarzu na Lipowej są groby moich przodków. Teraz, jak mamy obywatelstwo polskie, po latach tu spędzonych, to mniej boli – on obejmuje ją ramieniem, jakby chciał ją uchronić przed złem tego świata.
Na zapleczu lubelskiej Galerii Grabski przy ul. Grodzkiej leży podkowa. – To na szczęście. Od jednej z tych życzliwych osób, dzięki którym nie załamaliśmy się – mówią.
– Nawet jak było 80 procent bólu, to dzięki tym 20 procentom ludzi, którzy dzielili z nami posiłek, wiedzieliśmy, że jest nadzieja – mówią zgodnie.
Zmienić mentalność
W jednej z sal czynna jest wystawa prac Andrzeja Mleczki. Obok, w pięknych wnętrzach, wiszą obrazy znanych artystów. Po doborze nazwisk widać, że to licząca się galeria.
– Zadzwoniłam do Andrzeja Mleczki, czy przyjedzie na wernisaż. Wiedziałam, że nie lubi jeździć. A on: „Pani ma inny akcent...”. – Tak, bo ja jestem repatriantką – śmieje się Olga wspominając tę rozmowę. – A on: „No to ja będę w Lublinie”.
– Problem repatriacji jest tragiczny – mówią zgodnie. – Ludzie tam urodzeni i wykształceni przyjeżdżają tu, ale w głowie mają tamten ustrój. A tu wszystko jest inaczej. Oni mają nadzieję, że to będzie ich ojczyzna, że wszystko im da. I po pół roku przechodzą załamanie nerwowe. A wracać do czego nie mają – sprzedali swój dobytek, swoje domy, przyjęli polskie obywatelstwo. Są bez pracy, bez znajomych, bez nadziei.
Napływają wspomnienia. Olga i Jan przytulają się na moment do siebie, jakby ciągle potrzebowali wzajemnego wsparcia.
– Przyjechaliśmy pierwszy raz w 88. roku. Na wycieczkę. W następnym roku znów. I już widzieliśmy zmiany – przede wszystkim w sklepach.
– Co było najpierw? Targowisko
– śmieją się. – Zaczynaliśmy jak wszyscy, co stamtąd przyjechali.
– Ja nie znałam pieniędzy i jak ktoś płacił, to podawałam mu swoją portmonetkę. Każdy wydawał sobie resztę. Pani wie, że wieczorem, jak policzyliśmy, to zgadzało się co do grosiczka, nikt nas nie oszukał – do dziś dziwi się Olga.
– Nie, nie chcieliśmy zostać od razu. Postanowiliśmy przyjeżdżać, żeby sprawdzić, czy uda nam się zmienić naszą mentalność. Powiedzieliśmy sobie: jeśli tak się stanie – zostaniemy. Jeśli nie, to nie chcemy być w sytuacji tych Polaków, którzy spalili za sobą mosty, nie ułożyli sobie życia tu, a tam nie mają po co wracać.
Początek mają za sobą. Dziś mówią o nim jako o szkole życia, lecz ich słowa zaprawione są goryczą.
– Nie znaliśmy polskiego. Na targu poprosiłam, żeby ktoś napisał kartkę, że szukamy mieszkania. Wynajęliśmy przy Kunickiego, tam się wtedy dużo ludzi budowało. Robiliśmy wszystko – budowa, sprzątanie, sprzedawanie na targu. Było zimno, brakowało pieniędzy. Ale też byli ludzie życzliwi, którzy zaufali nam, opiekowali się nami.
Jan kończył Akademię Sztuk Pięknych w Charkowie. Malował, tworzył grafiki. W pewnym momencie pomyśleli: trzeba spróbować odnaleźć się we własnym biznesie. Nie możemy wiecznie stać na targu.
Kazimierz
Wiedzieli, że niedaleko jest piękne, zabytkowe miasteczko, rynek dzieł sztuki.
– Przeszliśmy swoje. A najgorsze w Kazimierzu – mówią to z pewnym smutkiem, bo ostatecznie Kazimierz stał się ich domem. Ale zaraz dodają: – Jesteśmy przez to pewniejsi siebie, doszliśmy do wszystkiego sami.
Jan stawał w cieniu wielkiego kasztana i najpierw sprzedawał starocie. – Miałem na to pozwolenie od burmistrza – szybko wyjaśnia. Później zaczął malować. – Pierwsza praca, jaką sprzedałem jeszcze na targu, to były kwiaty, miniaturka.
– Żeby nie zakłócać spokoju wielkich malarzy, przyjeżdżał w zwykły dzień – we wtorek i piątek – mówi Olga. Do dziś czuje się tamten ich lęk przed tym, czy ich nie przepędzą, nie zrobią awantury, nie zabronią rozstawiać sztalug i obrazów.
– Malowałem na zwyczajnym papierze. Mozolnie skalpelem wycinałem passe–partout, oprawiałem w jakąś tam ramkę kupioną w pierwszym sklepie. Kiedyś podszedłem do jednego z tutejszych artystów i pytam, skąd ma takie piękne ramy? A on: „Sprowadzam z Paryża”. A passe–partout? – „Też sprowadzam z Paryża”. Hm, myślę sobie, nigdy nie będzie mnie na to stać. Dopiero później ktoś ze znajomych powiedział mi, że są takie specjalne sklepy w Lublinie, gdzie to wszystko można kupić – z pewną niechęcią przyznaje się Jan do tych doświadczeń.
– Jak Jan zaczął sprzedawać pierwsze obrazy, to już głośno się mówiło, że... ruska mafia opanowuje handel dziełami sztuki w Kazimierzu.
A oni sięgali dalej – spod kasztana chcieli przenieść się na kazimierski rynek. I chcieli, żeby ich stamtąd nikt nie przegonił.
– Ktoś nam powiedział, że tam mogą stać tylko członkowie ZPAP. Ktoś inny dodał, że trzeba się o to starać może dwa lata i mieć własne wystawy.
– Kiedyś byliśmy w Warszawie i wstąpiliśmy do ministerstwa kultury, żeby spytać, jakie są warunki – śmieją się teraz opowiadając tę historię. – Zagubieni, na korytarzu zaczepiamy jakąś panią, gdzie można uzyskać informację. A ona zaprasza nas do gabinetu. Mówimy o co chodzi, a ona na to: „Przywieźcie swoje prace do pokazania”. I na odchodnym daje nam wizytówkę. Czytamy po wyjściu, a to... dyrektor departamentu! Aż nas zamurowało...
W ciągu trzech miesięcy zostali przyjęci do ZPAP i do dziś się dziwią, że nie trzeba było skomplikowanych formalności. Tak samo było z obywatelstwem – konsul w Charkowie załatwił sprawę w czasie jednej czy dwóch godzin, kiedy pili herbatkę.
– Mieliśmy szczęście do ludzi na poziomie, życzliwych i pełnych zrozumienia.
Galeria
Do Kazimierza przyjechał niemiecki minister Kinkiel z Dariuszem Rossatim. Mieli odbyć spacer po Rynku.
– Wcześniej jakaś pani wybrała grafiki Jana. Mówiła, że jej się bardzo podobają. Zapłaciła i powiedziała, żeby wręczyć ministrowi, jak podejdą. Boże, jaki stres, cały czas myślałam: „Co ja im powiem, nie umiem dobrze po polsku...”. Tak zgłupiałam, że jak podszedł, to ja wręczyłam mu te prace i... zaprosiłam nad Morze Czarne – śmieje się dziś Olga.
Ale to nie koniec tej historii.
– W zeszłym roku pan Rossati przyjeżdża z żoną i córką. Jan stoi przy sztalugach. Myślę sobie: „Pozna czy nie?”. Podszedł i mówi: „Widzę, że mąż zmienił technikę, tworzył grafiki a teraz maluje akwarele...”. Ale mnie zaskoczył!
W Kazimierzu poszła wieść, że Ruscy sprzedają obrazy poniżej ceny, że zabierają kupców. Jan podniósł cenę swoich o 100 procent, żeby nikt go nie posądził o nieuczciwą grę. Później to już się odważył stać na Rynku nawet w niedzielę.
Na swoim
W Lublinie na Starym Mieście był lokal do wynajęcia. A oni już byli pewni, że dadzą sobie radę.
– To był strach. Boże, jak zadzwonić z naszym akcentem?! Tyle razy nam mówili, że jesteśmy ruska mafia. Jak ludzie nas usłyszą, to się przestraszą – wspomina Olga tamten czas. – Prosimy znajomych: „Zadzwońcie, was posłuchają”. Później już Jan kontaktował się z tymi ludźmi. Po uzyskaniu ich zgody uwierzyliśmy, że szczęście się do nas uśmiechnęło. Nie przestraszyli się nas, wynajęli nam lokal.
Jeśli myśleli, że będzie łatwo, to się mylili. Zaczął się bojkot Ruskich. Nikt nie chciał wstawiać obrazów do ich galerii. Ale i tu znaleźli się ludzie dużego formatu.
– Pierwsi przynieśli prace Łazorek, Gnatowski, Kołodziejek – informują i dodają, że zarówno wtedy jak i dziś nie przyjmowali kiczu. Bo galerie powinny kształtować dobry gust.
– Muszę powiedzieć, że cały czas otaczał nas krąg osób życzliwych. Nie było Wigilii, którą spędziliśmy sami. Z tych pieniędzy, co dostaliśmy jako repatrianci, część wysłaliśmy do domu dziecka w Puławach i do dwóch domów dziecka w Sewastopolu. Jana mama, katoliczka i moja, prawosławna tak nas wychowały, że trzeba się dzielić z biedniejszymi. To nasze podziękowanie dla ludzi, którzy nam pomogli – mówi Olga.
Obydwoje są pełni ciepła i optymizmu. Ona wesoła, otwarta, on skupiony, rozważny.
– Jeszcze czeka mnie szkoła – mówi Olga. – Nie miałam na to czasu. Już mówię po polsku, ale nie umiem pisać.
On wystawia kilka swoich świetnych prac. Stonowane, rozległe horyzonty pejzaży.
– Dlaczego taki format? – Bo mam wysoki wzrost i stawiamy przed sobą szerokie horyzonty – żartuje Jan.