Rozmowa z dr Markiem Wójtowiczem, prezesem Stowarzyszenia Menedżerów Opieki Zdrowotnej, dyrektorem SPZOZ w Lubartowie
– Przede wszystkim do kolejek. Tzw. czas oczekiwania na zabieg czy wizytę to zjawisko normalne w krajach znacznie od naszego bogatszych. W Anglii na endoprotezę stawu biodrowego czeka się 18 miesięcy i tamtejszy rząd uważa, że jest to sukces. U nas też polityka Narodowego Funduszu Zdrowia zmierza do ścisłego limitowania świadczeń medycznych. Przychodnia, szpital dostanie określoną kwotę pieniędzy i nikt nie zapłaci za nadprogramowych pacjentów. To wymusi zapisywanie chorych w kolejkę.
• Ale kolejki przecież już są. Nawet na wizytę specjalistyczną trzeba czasem czekać kilka miesięcy...
– I zaraz głośno o tym w mediach, dziennikarze, pacjenci są oburzeni tym faktem. A trzeba się przyzwyczaić, że jest to norma. Na opiekę zdrowotną w Polsce przeznacza się określoną kwotę pieniędzy, która nie pozwala na to, by dawać wszystko wszystkim od ręki.
• Powinniśmy więc naciskać na parlamentarzystów, żeby zwiększyli składkę na zdrowie?
– To bardziej sensowna droga niż obwinianie za wszystko funduszu. Trzeba brać pod uwagę ogólny stan państwa. Wiadomo, że finanse publiczne są w opłakanym stanie. Żeby dołożyć na zdrowie, trzeba komuś zabrać. Ponadto niechęć do pompowania pieniędzy w system opieki zdrowotnej ma też inne uzasadnienie. Ze światowych badań wynika, że największy wpływ na stan naszego zdrowia ma styl życia i środowisko. Opieka zdrowotna decyduje o tym w zaledwie 10 procentach. Zwiększanie nakładów na służbę zdrowia nie poprawi w szczególny sposób naszej kondycji.
Inną drogą na zwiększenie ilości pieniędzy na opiekę zdrowotną jest pomysł, by sięgnąć bezpośrednio do kieszeni pacjenta. Uważam, że współpłacenie zrobiłoby całemu systemowi dobrze.
• Bo, ci, których nie będzie na to stać, przestaną się leczyć?...
– To taka czarna wizja, którą też media niepotrzebnie wyolbrzymiają. Można przecież wprowadzić jakiś próg dochodów i za osoby, które faktycznie nie stać, niech dopłaca opieka społeczna. Przecież współpłacenie i tak istnieje – chorzy dopłacają do leków, chodzą do prywatnych gabinetów i sami opowiadają o datkach wręczanych w kopertach. Gdyby oficjalnie wprowadzić dopłaty, to zmniejszyłaby się liczba pacjentów w kolejkach. To prosty psychologicznie mechanizm – ten, który wcale nie potrzebuje hospitalizacji czy wizyty, nie szedłby do lekarza, by pieniądze wydawać bez sensu.
• Nie sądzi pan, że z biedy ktoś mógłby po prostu umrzeć, bo nie stać by go było na dopłaty?
– Nie, bo ustawa jasno mówi, że nikt nie może odmówić pomocy w przypadku zagrożenia życia i zdrowia pacjenta. Nawet jeśli nikt nie zapłaci za działanie ratujące życie. Ten zapis zresztą rujnuje polskie szpitale, bo ratujemy chorych, tyle tylko, że zbyt często za darmo, gdyż przekroczone zostały limity z kontraktu z NFZ. Niech pani sobie wyobrazi, co by się stało, gdyby sklepom spożywczym ustawowo nakazano wydawać głodnym jedzenie bez zapłaty. Wszystkie sklepy by padły. A służba zdrowia leczyć musi... Dlatego większość szpitali jest na granicy bankructwa.
• Ale leczycie dalej. Kolejny cud nad Wisłą?
– Coś na kształt cudu na pewno. W Polsce na ubezpieczonego przypada rocznie niespełna 230 dolarów. W stosunku do krajów zachodnich są to grosze. Przechodzimy ciągłą transformację. Przez lata mieliśmy system Nikołaja Siemaszki. To radziecki komisarz ludowy, któremu w 1930 roku nakazano stworzyć system opieki zdrowotnej dla kraju, w którym nie ma na to pieniędzy. To on wymyślił przychodnie zintegrowane ze szpitalami, takie lecznicze kołchozy. Od Siemaszki przeszliśmy do systemu ubezpieczeniowo- zaopatrzeniowego, czyli składka na zdrowie plus dotacje ze skarbu państwa. To było za kas chorych. Teraz przechodzimy na narodową służbę zdrowia, sterowaną centralnie. Te zmiany powodują dodatkowy bałagan. Nie można niczego przewidywać, prognozować. Stale zmieniają się przepisy. A moim zdaniem należałoby się zatrzymać, żeby stworzyć solidny rejestr usług i wprowadzić jego monitorowanie. Na to jednak potrzeba chwili oddechu.
• A tu czeka nas kolejna nowość: jest projekt, żeby szpitale przekształcić w spółki użyteczności publicznej. Łącznie z ich długami, co sprawi, że wiele jednostek padnie na „dzień dobry”. I co pan na takie pomysły?
– Celem tych działań ma być zdjęcie odpowiedzialności z samorządów za długi szpitali. Szpitale miałyby w sumie trzy lata, żeby z się długów wyplątać i wyjść na finansową prostą. Te, które nie dałyby rady, musiałyby upaść. Nie sądzę, że w związku z tym nie mielibyśmy się gdzie leczyć. Po prostu na ich miejsce powstałyby zupełnie nowe, prywatne jednostki, bo takie jest prawo rynku. Przy zadłużeniu służby zdrowia, wynoszącym w kraju 7 miliardów złotych, rząd musi szukać jakiegoś wyjścia z impasu.