Z pewną ważną osobistością, znanym ekonomistą rozmawiam o wyzwaniach, jakie przed nami stawia Unia Europejska, o oczekiwaniach Polaków i spełnionych nadziejach. Ów – jak sądzę –kompetentny i mądry człowiek powtarza to, co wszyscy znamy: że najwięcej zależy od nas samych i od naszej rzetelnej pracy. I dodaje z dumą – ja, na przykład, pracuję 18 godzin na dobę...
Usiłuję powiedzieć mojemu rozmówcy, że albo nie umie sobie zorganizować dnia, albo po ośmiu godzinach jest tak mało wydajny, że już nie wie, co robi. W duchu myślę jednak, że może bije go żona i boi się on wcześniej wracać do domu.
W każdym razie ja tak nie chcę. Trudno, już zagłosowałam i nie da się tego cofnąć, ale protestuję. 18 godzin za biurkiem – to horror! Wręcz zaczynam się zastanawiać, po co mi to było.
Przecież zagranica to my!
Za każdym rogiem można kupić hot doga – takiego samego, jak w Nowym Jorku. Półki perfumerii uginają się od kosmetyków Diora, jak w Paryżu. W sklepach mięsnych równie trocinowate wędliny, jak w Berlinie. Na Lubartowskiej można tak łatwo dostać w mordę, jak w dzielnicy slumsów Rio de Janeiro. Mamy nie gorsze, tylko brudniejsze samochody, szaletów nie mamy wcale, ale za to można załatwić się w każdym lesie, do którego na Zachodzie jest wstęp wzbroniony, bo to teren prywatny.
Więc na co mi te pióra? – zastanawiam się i gorączkowo szukam różnic, które mnie tak omamiły, że wzięłam udział w referendum.
Wiem! Przecież widziałam paryżan, siedzących na luzie w kawiarni w samo południe, Hiszpanów odbywających leniwą sjestę, Greków przysypiających pod palmą. Żyją własnym rytmem, nie padają na pysk, jedzą obiady i po pracy bawią się z dziećmi. Nikt z nich nie tkwi 18 godzin za biurkiem i nie robi z tego szyldu!
Tak, zdecydowanie oszołomiła mnie ta wizja konsekwentnego podziału na czas pracy i czas dobrego odpoczynku. I tego my musimy się nauczyć od wspólnej Europy.