Całe życie poświęcił produkcji i naprawie butów. To nie tylko praca, to jego pasja. Gdy pandemia dobijała niewielki zakład szewski, na pomoc ruszyli mieszkańcy Lublina. Dzięki nim pan Zygmunt już nie siedzi bezczynnie, wypatrując klientów.
Takich miejsc jest w Lublinie coraz mniej. Miejsc wyjątkowych, w których znaleźć można rzemieślników z krwi i kości.
– To całe moje życie – mówi Zygmunt Ceglarski. – Jak spojrzę w przeszłość, to praktycznie cały czas spędziłem przy produkcji obuwia. Innego życia nie miałem. Kochałem ten zawód i tę pracę.
Szkoda dobrych polskich butów
Naukę zawodu w Zasadniczej Szkole Obuwniczej rozpoczął w wieku 13 lat. Potem było Technikum Przemysłu Skórzanego, studium nauczycielskie i studia magisterskie. Przez lata pracował w największych zakładach produkujących obuwie w woj. lubelskim. Miał pecha, bo wszystkie zostały zlikwidowane. Taki los spotkał fabryki w Chełmie, Łukowie i Bychawie.
– Wszędzie pracowałem na stanowisku kierownika montażu, a jako mistrz produkcji byłem nawet zastępcą kierownika – wspomina pan Zygmunt. I tłumaczy, że dzisiejsze buty to już nie to samo. Owszem tanie, ale nie sprofilowane do stóp i niedostosowane do warunków pogodowych. – Cały przemysł obuwniczy w Polsce po 1989 r. został zlikwidowany. Szkoda, bo produkowaliśmy bardzo dobre i zdrowe obuwie z naturalnej skóry.
Własna praktyka
Po zmianach ustrojowych Ceglarski założył zakład szewski przy ul. Nowowiejskiego 5a w Lublinie.
– Luksusów nie było, ale można było przeżyć – przyznaje. – To już ponad 30 lat, ale takich trudności w funkcjonowaniu zakładu i braku klientów w czasie pandemii nigdy nie było.
Jedyna pomoc, jaką otrzymał w tym czasie, to trzy miesiące postojowego (po 1300 zł) w ubiegłym roku.
– I na tym koniec pomocy. Złożone następnie wnioski zostały załatwione negatywnie. Stwierdzono, że już więcej nic mi się nie należy. Nie ukrywam, że jestem rozżalony – opowiada. – Od czasu pandemii zaczęła podupadać też tradycja naprawy obuwia. Studenci i młodzież nie korzystają z moich usług, bo uczą się zdalnie. Większość ludzi też zdalnie pracuje, a starsi boją się wychodzić. Zresztą przy wzroście kosztów utrzymania i cen żywności ludzie korzystają coraz rzadziej z moich usług, bo muszą wybierać, czy kupić jedzenie, czy reperować buty.
Wypatrując klientów
Ostatnie miesiące były wyjątkowo trudne. Żeby zapłacić czynsz za lokal czy rachunki za prąd, musiał sięgać do swojej niewielkiej emerytury. Chciał pracować, ale poważnie zastanawiał się nad likwidacją zakładu. Nie wiedział tylko, co zrobić z zapasami materiałów do napraw. Wyrzucić na śmietnik przecież szkoda.
– Serce mi ściskał żal i łzy cisnęły się do oczu, gdy szedłem do pracy i widziałem, że wszystko pozamykane – opowiada. – Puste ulice, ludzi nie ma, ale ja i tak idę do pracy. Czekam, czekam, a może ktoś przyjdzie.
Czekać było warto, bo pewnego dnia do zakładu weszła pani Agnieszka. Odkąd mieszka w Lublinie, korzysta z usług pana Zygmunta. Tym razem wizyta była wyjątkowa.
– W rozmowie przyznał, że zdarzają się miesiące bez żadnego klienta – napisała w ubiegły poniedziałek w internecie. I poprosiła, by zamiast wyrzucać zepsute buty, zanieść je do zakładu przy ul. Nowowiejskiego 5. Wiadomość została udostępniona ponad 1600 razy.
– Mieszkam dosłownie trzy ulice dalej, dlatego natychmiast wysłałam męża z kilkoma parami butów do naprawy – przyznaje Marta Wiśniewska. – Zrobiło mi się smutno, że w czasie pandemii myślimy bardziej o sobie i nie rozglądamy się wokół. Panu Zygmuntowi koniecznie trzeba pomóc! Pamiętam, że jeszcze moja nieżyjąca już mama nosiła mu buty do naprawy. Nawet w moich komunijnych butach obcasiki naprawiał.. To człowiek historia tego miasta i naszej dzielnicy.
Opowiedz nam swoją historię
Prowadzisz zakład usługowy? Jesteś rzemieślnikiem? Potrzebujesz wsparcia lub chcesz opowiedzieć naszym Czytelnikom swoją historię? Odezwij się (tel. 533-164-474, e-mail: agnieszka.kasperska@dziennikwschodni.pl).