„Pociąg do Tybetu” Mai Wolny to nie tylko pyszna powieść z prawdziwymi wątkami historycznymi, ale i zapis wyprawy, do którego mieszkająca w Kazimierzu Dolnym nad Wisłą pisarka przygotowywała się przez rok.
- To była pani wyprawa życia?
Na pewno. Wcześniej przeczytałam setki stron przewodników, notatek dawnych podróżników, książek o kulturze i historii Tybetu. Zapisałam się też na lekcje chińskiego i zaczęłam intensywnie (jak na mnie) trenować, żeby poprawić sobie wydolność płuc. Wyzwaniem było też zredukowanie do minimum liczby przedmiotów, z którymi miałam przejechać przez pół świata z Warszawy do serca Tybetu. Dziesięć tysięcy kilometrów, dwa kontynenty, pięć przejść granicznych i osiem stref czasowych.
- Podróż nietypowa, bo po pierwsze samotna, a po drugie pociągiem. Na tak wielkie dystanse to dziś nietypowy środek transportu.
Tak – kolej to faktycznie nieoczywisty sposób podróżowania przez dwa kontynenty. Samolotem mogłabym dotrzeć do stolicy Tybetu, Lhasy, w niecałe 24 godziny, z zaledwie jedną przesiadką w Pekinie. Uznałam jednak, że taka podróż jest jak cesarskie cięcie, zbyt szybkie przejście z jednego świata w drugi, bez prawdziwego mozołu drogi. A ja chciałabym zrozumieć niewypełnioną przestrzeń, która wyrasta już pół dnia drogi od Moskwy, ciągnie się przez całą Syberię i Mongolię, aż do Chin i mojego wymarzonego Tybetu. Poza tym w pociągu miałam czas na pisanie i czytanie. Cudowne było też uczucie bycia poza zasięgiem –samotność off-line sprawia, że myśli mniej się rozpraszają. Taką podróż powinno się zalecać ludziom udręczonym przez współczesne przebodźcowanie. Był to też taki odwyk od mediów społecznościowych. Moich bliskich zapewniłam, że będę się regularnie odzywać, kiedy znajdę się w pobliżu większych stacji i odzyskam zasięg. W telefonie zainstalowałam VPN (Virtual Personal Network), żeby skutecznie omijać chińską internetową cenzurę. W Chinach nie można korzystać z popularnych komunikatorów, nie ma Google’a ani Facebooka.
- Wiem, że podróż sprawiła, że książka rodziła się w prawdziwych bólach.
Pomiędzy Pekinem a Lhasą obudziłam się nagle w środku nocy z poczuciem, że nie mogę złapać tchu. Przez chwilę mocowałam się z oknem, ale nie dało się go otworzyć. Serce waliło mi jak oszalałe, skronie pulsowały, głowa pękała z bólu. Zdałam sobie sprawę, że to objawy choroby wysokościowej. Przerażona wyszłam na korytarz szukać pomocy i tam zemdlałam. Resztę podróży spędziłam z plastikowymi rurkami w nosie, podpięta pod aparat z tlenem. Przed wyjazdem z Polski czytałam, że podróżując najwyższą linią kolejową świata, tak zwaną Koleją Tybetańską, która w wielu miejscach znajduje się na wysokości ponad 5000 m n.p.m. istnieje realne ryzyko choroby wysokościowej. Nie przypuszczałam jednak, że akurat mnie wysokość tak mocno da się we znaki. Do Lhasy dotarłam wyczerpana, obolała, z rurkami z tlenem w nosie, ale szczęśliwa.
- Podróż do Tybetu nie była jednak jedną, długą trasą?
Moje podróże koleją na wschód rozpoczęły się jesienią 2016 roku. Wtedy to wsiadłam do tzw. transsiba i przejechałam samotnie odcinek Irkuck – Władywostok. Rok później pokonałam jeszcze raz całą trasę, tym razem z Moskwy. W 2018 postanowiłam zabrać na Syberię moich najbliższych. Przebyliśmy odcinek od Bajkału do Pekinu. Wiosną 2019, dokładnie 70 lat po tym, jak komuniści wygrali chińską wojnę domową i zajęli wschodni Tybet, pojechałam po raz pierwszy koleją do tej przez wieki najbardziej odosobnionej i najbardziej niedostępnej krainy świata. Jesienią tego samego roku, kiedy Chiny hucznie świętowały 70-lecie ustanowienia Chińskiej Republiki Ludowej, wróciłam znowu na Syberię i dalej, do Lhasy. W ciągu ostatnich czterech lat przejechałam różnymi środkami lokomocji, głównie pociągami ponad 80 tysięcy kilometrów. To tak jakby dwa razy okrążyć kulę ziemską…
- Ostatni fragment trasy zrealizowała Pani tuż przed pandemią.
Kiedy w styczniu 2020 roku, pod koniec moich azjatyckich podróży, wsiadałam do zatłoczonego pociągu w New Delhi, nie wiedziałam jeszcze tego, z czego służby specjalne w Pekinie już doskonale zdawały sobie sprawę: nieznany wirus z Wuhan w krótkim czasie zmieni wszystko – zarówno na Wschodzie, jak i na Zachodzie. Nikt nie przypuszczał, że niebawem opustoszeją dworce, zatrzaśnięte zostaną zarówno granice państw, jak i drzwi pogrążonych w kwarantannie domostw na wszystkich kontynentach.
- Z tego powodu opóźniła się też premiera książki.
Tak właśnie było. Książka ukazała się dopiero na początku czerwca. Zmieniają się też sposoby promocji. Zamiast w księgarniach i bibliotekach - spotykam się z moimi czytelnikami w Internecie. Okazuje się, że taka forma ma wiele zalet – znikają bariery geograficzne, w takich spotkaniach może wziąć praktycznie nieograniczona liczba osób. Każdy może też zadać własne pytanie.
- Co jeszcze zmieniła epidemia?
Wzrosła liczba czytelników korzystających z audiobooków i e-booków. Większość wciąż jednak najbardziej ceni sobie kontakt z tradycyjną książką. Słyszałam od kurierów z dużej firmy przewozowej, że podczas pandemii ludzie częściej niż zwykle zamawiali książki, ale kartony z literacką przesyłką umieszczali w kwarantannie: czekali kilka dni, by z książek zniknął niewidzialny wirus.
- A skoro o książkach mowa, jak zareklamowałaby Pani „Pociąg do Tybetu”.
To opowieść o kobiecym podróżowaniu, o przekraczaniu – nie tylko państwowych – granic, o pokonywaniu dystansu i lęku, o poszukiwaniu inności, ale i tego, co wszyscy jednak mamy wspólne. Jedną z bohaterek książki jest Alexandra David-Neel, pierwsza w dziejach Europejka, która dotarła na Dach Świata. Bardzo ciekawa postać: śpiewaczka operowa, orientalistka i jedna z pierwszych feministek. W moich podróżach podążałam jej śladem. „Pociąg do Tybetu” kończy się nad Gangesem, świętej rzece w Indiach, gdzie spoczywają prochy mojej bohaterki
Jest to również książka o różnicach kulturowych, o rozmaitych rodzajach pierogów, które można znaleźć w Azji, o skomplikowanej sytuacji społeczno-politycznej i konflikcie Tybetańczyków z Chinami, ale o i zwykłym codziennym życiu mieszkańców Dachu Świata od narodzin aż po śmierć. W Himalajach rzadko dokonuje się tradycyjnych pochówków w ziemi. Zwykle ciało nieboszczyka zostaje rozczłonkowane i podczas specjalnej ceremonii rzucone na pożarcie białym sępom, uznawanym za wcielenie dobrych boginek. Mam nadzieję, że „Pociąg do Tybetu” przybliży czytelnikom tę fascynującą, przez wieki zamkniętą dla świata krainę i zachęci wszystkich do spełniania własnych marzeń, nawet tych, które na pierwszy rzut oka wydają się nieosiągalne.