Hrubieszowski Ośrodek Sportu i Rekreacji został zamieniony na punkt recepcyjny. Parkiet to teraz wielka noclegownia, a w miejscu dotychczasowej widowni zorganizowano magazyn odzieży. Każdy asortyment rzetelnie opisano: od śpioszków dla niemowląt po ciepłe kurtki dla dorosłych. Pomiędzy rzędami ławek krzątają się wolontariusze, pomagający dobierać stosowne ubrania.
Julka z Kasią pracują od soboty. Mają akurat chwilę przerwy. – Czasami jest ciężko – mówi Julka. I zaraz dodaje: – Jednak mamy świadomość, że nasza praca jest potrzebna, więc łatwiej znoszę zmęczenie. – Wierzymy, że dobro wraca – dorzuca Kasia. – Nigdy nie wiadomo, co życie przyniesie. Warto więc być dobrym – podsumowuje. – Psychicznie jest nieco trudniej – kontynuuje Julka. – Zwłaszcza na samym początku. Teraz już nieco łatwiej to znoszę. Bo gdy widzę tych zmarzniętych ludzi, którzy przybywają o trzeciej nad ranem, to muszę wziąć się w garść, podać im ciepłą zupę, a bywa tak, że sami nie są w stanie ustać na nogach. – W domu mamy duże wsparcie – wtrąca Kasia. I dodaje: – Gdy po pierwszej nocy tutaj opowiedziałam w domu o zmarzniętych matkach z dziećmi na rękach, rodzice porozmawiali ze mną. Teraz jest już łatwiej, choć wciąż się zdarza, że chce mi się płakać.
Inga z mężem Siergiejem i wnukiem Witalikiem przybyli ze Lwowa. Witalik ma 16 lat. Uczył się w technikum mechanicznym. W tym roku miał skończyć 11. klasę. Chciał pójść na studia. – Mam takie niechciane wakacje – chłopiec uśmiecha się smutno. – Wierzę jednak, że spełnię moje marzenia – podkreśla z uporem w głosie. – Mieszkaliśmy w pięknym mieście – stwierdza z wyraźną nostalgią jego babcia Inga. – Byliśmy tam szczęśliwi, a teraz… – kobiecie zaczyna się łamać głos. – Wybieramy się do Krakowa – podtrzymuje rozmowę Sergiej. – Nie mamy tam rodziny, ani nikogo znajomego. Kraków jest podobny do Lwowa, dlatego chcemy tam przeczekać. Nasz Lwów opuściliśmy ze względu na wnuka… – mężczyzna nie jest w stanie dalej mówić.
W wielkiej hali hrubieszowskiego OSiR jest też Swietłana ze swoją mamą i prawie rocznym Jurijem. – Przyjechaliśmy z Kijowa… – kobietom szklą się oczy. Nie są w stanie powiedzieć nic więcej. Za to mały Jurij głośno gaworzy, jakby chciał być dobrze zrozumiany w panującym zgiełku, po czym ziewa przeciągle. Po chwili pełznie do swojego łóżeczka, by odbyć chyba ostatnią przed snem gimnastykę małych nóżek. Niewykluczone, że w naszym kraju opanuje sztukę chodzenia.
W Zosinie, nieopodal przejścia granicznego, utworzyło się małe miasteczko. Dwóch wesołych chłopaków obsługuje grilla. – Bez kiełbaski nigdzie nie pójdziesz – krzyczy do mnie jeden z nich. Więc nie mam wyjścia. I dobrze się składa, bowiem zapach kiełbasek przyciąga dwóch ciekawych panów. – Napisz, że my się nie boimy i nigdy się nie poddamy – mówi Dima. – Jestem przedsiębiorcą. Właśnie wydałem w Polsce 56 tys. złotych. Mam hełmy dla naszych żołnierzy! Dla naszych bohaterów to wiozę! – mówi z dumą. – Chcesz? Pokażę ci. Nie, nie w busie – uśmiecha się tajemniczo. – Tutaj przyniosę kilka…
– To, co się tutaj rzuca w oczy, to jest współpraca pomiędzy różnymi organizacjami – mówi Łukasz, ratownik medyczny z Krakowa. – Razem pracujemy, pomagamy sobie, aby zrealizować wspólny, słuszny cel – podkreśla. I kontynuuje: – Wielokrotnie próbowaliśmy się skontaktować z przedstawicielami władz, zapewniano nas, że wszystko jest pod kontrolą. Nie jest. Czy nasza pomoc tutaj jest skuteczna, to się okaże, a jak widać – jest potrzebna. Organizujemy także zbiórkę pomocy. Dla walczących żołnierzy Ukrainy zbieramy przede wszystkim środki opatrunkowe i przeciwbólowe. Staramy się także pomagać dzieciom, zachęcam więc do przekazywania nam pieluch, ręczników papierowych, mokrych chusteczek i mleka w proszku.
Naszej rozmowie przysłuchuje się inny ratownik medyczny. W końcu nie wytrzymuje: – Mają nas w d... – mówi podirytowany. Zobacz, całe to miasteczko ciągnie na kilku agregatach. W poniedziałek ekipa się zwija i zabierają swój sprzęt. Czym zasilimy namioty? Te agregaty już są przeciążone. Widziałeś, że co chwilę gaśnie światło? Jak mamy pomagać ludziom? – mówi z goryczą.
„Namiot Nadziei” Caritas to ogrzewana poczekalnia dla uchodźców, po których przyjedzie rodzina lub znajomi. Olena jest dziennikarką z Równego. Zaczepia mnie, widząc jaskrawą kamizelkę z napisem PRESS. Wygląda na smutną. Gdyby nie jej mała córeczka, zostałaby w kraju. Chciałaby móc wykonywać swoją pracę tam, gdzie jest potrzebna. Czuje się rozdarta pomiędzy powinnością dziennikarza, a byciem matką.
Asia z Polskiej Akcji Humanitarnej dotarła do Zosina z Warszawy. Na granicy jest siódmy dzień. Podkreśla, że w tym miejscu zebrała się cała Polska i jeszcze trochę Europy. – Potrzeby są ogromne. Nie wiemy, ile czasu wojna będzie trwała. Chcielibyśmy, aby zapał nie wygasł. Potrzebujemy więc ludzi o dobrych sercach, pomocy ze strony mieszkańców okolicy, którzy gotują zupy, a przy okazji nas dokarmiają. Obawiamy się zmiany pogody. Słyszałam, że ma być znacznie chłodniej i spadnie śnieg. Nie chcemy, aby ludzie oczekujący w kolejce na granicy marzli. Mamy opracowany system wożenia ciepłej zupy na tamtą stronę. Chcemy jednak móc to robić oficjalnie.
Przemek miesza łychą w wielkim parującym kotle. Opanował sztukę gotowania kurzych udek w rosole. Trochę improwizuje przy układaniu ich na tacy. Ruch sceniczny ogranicza się do przeniesienia tacy z kuchni do stołów. Publiczność nie bije mu braw. Asia z PAH-u wie jedynie, że to Przemek. Tak ma napisane na jaskrawozielonej kamizelce. To teraz jego kostium.
W Zosinie zaczyna lekko prószyć śnieg. Niektórym wolontariuszom kończy się zmiana. Idących spać zastępują wypoczęci. Ruchu od Ukrainy praktycznie nie ma. Niewykluczone jednak, że za chwilę znowu nadciągną zmarznięci uciekinierzy z Ukrainy. Zmęczeni kierowcy upychają niewielki dobytek pensjonariuszy „Namiotu Nadziei” w bagażnikach i odjeżdżają w noc. W głąb Polski. Bezpiecznej drogi.