Straciłeś pracę? A może masz dosyć swojego szefa i chciałbyś spróbować sił na swoim? Od dzisiaj będziemy pokazywać ludzi, którzy rozkręcili własny biznes. Im się udało. Ty możesz być następny.
- Pomysł podrzucił nam szwagier z Warszawy - wspomina Andrzej Kokoryka. - Był zdziwiony, że w Lublinie nie można grać w squasha. Okazało się, że ten sport cieszy się u nas coraz większym zainteresowaniem. Zaczęliśmy z Jarkiem myśleć, jak by to zorganizować... I przeszliśmy od słów do czynów.
Agencje nie pomogły
Najważniejsze było znalezienie odpowiedniego miejsca.
- Szukaliśmy wysokiej hali, którą dałoby się zaadaptować na działalność sportowo-rekreacyjną - wspomina Kokoryka. - Szybko okazało się, że żadna agencja nieruchomości nie jest w stanie nam pomóc. Sami zaczęliśmy jeździć po Lublinie i pytać, gdzie jest coś odpowiedniego do wynajęcia. Tak trafiliśmy na obiekty po dawnym "Lubgalu” przy ul. Wojciechowskiej.
Pierwszy rzut oka na halę ściął wspólników z nóg.
- To był obraz nędzy i rozpaczy. Śmieci, pobite okna, żadnych przyłączy... Ale od czego jest wyobraźnia? Mieliśmy wizję swojego klubu i szybko wzięliśmy się za jej realizację.
Zanim jednak robotnicy mogli wejść do wynajętej hali, Andrzej i Jarek musieli się sporo nabiegać po urzędach. Najważniejszy okazał się wypis z planu zagospodarowania przestrzennego miasta, który zdecydował, czy w tym miejscu w ogóle może być prowadzona taka działalność. Potem był projekt, wszystkie możliwe pozwolenia.
- Oj, trzeba było mieć zdrowie, żeby przez to przejść... - uśmiecha się Jarek Kaczorowski.
I wreszcie, kiedy wszystkie dokumenty były w komplecie zaczęło się wielkie burzenie i budowanie.
Może unia pomoże?
- Doprowadziliśmy do budynku wszystkie przyłącza, postawiliśmy nowe ścianki, zbudowaliśmy korty do squasha - wylicza Kokoryka. - No i zaczęliśmy myśleć, skąd można by dostać dodatkowe fundusze na naszą działalność. Byliśmy zgodni: trzeba spróbować sięgnąć po pieniądze z unii.
Dwukrotnie składali wnioski w ramach programu 3.4 - mikroprzedsiębiorstwa. Udało się za drugim razem. Unia zrefunduje ich nakłady na wyposażenie klubu.
- Projekt unijny to oddzielny temat. Musieliśmy się solidnie nad nim napracować. Biznesplan, badania rynku... Ale to wszystko nam się przydało. Potwierdziło, że nasz pomysł był dobry i ma szansę powodzenia - przyznaje Andrzej.
Interes się kręci
Po roku od pierwszej rozgrywki brydżowej, podczas której Jarek i Andrzej wymyślili swój biznes, "Fitklub” otworzył drzwi dla pierwszych klientów. Mogą zagrać w squasha, bilard, poćwiczyć podczas aerobiku lub na siłowni.
- Jesteśmy klubem, do którego przychodzą całe rodziny i czynnie spędzają czas. Tu nie ma wyczynu, tylko świetna zabawa, dlatego jesteśmy inni niż wszyscy - mówi Andrzej.
- Nic nie przyszło nam łatwo. Ale idziemy do przodu. I coraz bardziej widzimy tego efekty - dodaje Jarek.
Który etap był najtrudniejszy?
x Najtrudniejsza była dla ta chwila, kiedy lokal był już wyremontowany, ale nie mogliśmy ruszyć z działalnością, ponieważ nie mieliśmy jeszcze wyposażenia. To był taki moment wyczekiwania i niepokoju, jak to wszystko będzie. Miałem wtedy kilka bezsennych nocy... Ale jak przyjechał sprzęt, to już spałem spokojnie. Wiedziałem, że wszystko wreszcie ruszy. •