Za węgiel płacić trzeba niebotyczne sumy, o ile się go znajdzie. Palenie drewnem jest tańsze, ale trzeba czekać w kolejce i też drogo. Ale ponad 200 osób, spadkobierców dawnych mieszkańców kilku wiosek w gminie Biłgoraj, dostaje ten cenny surowiec za darmo. Zapewnił im to... ukaz carski z 1864 roku
Wygląda na żart, ale nim nie jest. Pod wpływem powstania styczniowego car Aleksander II Romanow uwłaszczył chłopów m.in. po to, by zniechęcić ich do udziału w zrywach niepodległościowych. Dostali na własność ziemie, zabudowania i inwentarz, a jeśli dwór nie podarował wsi lasu, to musiał na mocy carskiego ukazu nadać serwituty, czyli uprawnienia do korzystania z dworskich łąk, pastwisk i lasów.
Jedyne takie Nadleśnictwo
Na sporej części ziem polskich zostały one zlikwidowane do końca XIX wieku, później jeszcze na początku XX. Ale nie wszędzie. Co więcej, są takie miejsca, gdzie ukaz sprzed przeszło 150 lat w praktyce obowiązuje do dzisiaj. To m.in. okolice Biłgoraja. To, co chłopom miała zapewnić szlachta, teraz spłaca Nadleśnictwo Biłgoraj jako jedyne z 25 w województwie. A korzystają ci, którzy są potomkami i spadkobiercami dawnych mieszkańców Edwardowa, Woli Dużej i Woli Małej, Gromady oraz obecnej dzielnicy Biłgoraja, a kiedyś wsi Różnówka Stawy.
– To prawda. Wywiązujemy się z tego obowiązku, bo takie jest prawo. Robimy to co roku, tylko z powodu pandemii była przerwa, ale już wszystko zostało wyrównane – przyznaje Mariusz Szabat, zastępca nadleśniczego.
Serwituty przetrwały i wojnę, i PRL
– Jeszcze za cara chłopi mieli prawo wypasać bydło na pańskich łąkach, a z lasu mieli dostawać konkretne ilości surowca tartacznego, żerdzi, drewna opałowego, a według potrzeb pobierać piasek i glinę. Zasada była taka, że to miało służyć do utrzymania albo naprawy budynków – opowiada Jan Pacyk z Gromady, który koordynuje całym procesem w swojej wiosce.
A że jest pasjonatem historii, to przypomina, że po odzyskaniu niepodległości, w latach 30. XX wieku, chłopskie należności zostały przeliczone na powierzchnie leśne. Gospodarze mieli otrzymać od Nadleśnictwa Biłgoraj, funkcjonującego od 1918 roku, ponad 600 hektarów, ale ostatecznie nic z tego nie wyszło. A potem wybuchła wojna, po niej nastała Polska Ludowa i na wiele lat o serwitutach zapomniano. Ale ludzie się o nie upomnieli. I to, co im zapisane, zaczęli dostawać w naturze, dokładnie wyliczone. W sumie dla ponad 200 serwitutantów nadleśnictwo musi zapewnić co roku blisko 130 metrów sześciennych drewna dłużycowego.
– Jak ktoś chce, może tym palić. Na półtora, do dwóch miesięcy wystarczy. Ale szkoda, bo to drewno świetnie nadaje się na deski. Z jednego przydziału można sobie niezłą altankę postawić – przyznaje Pacyk.
Ma na podwórku serwitutową stodołę z 1933 roku zbudowaną przez dziadka, a sam w niej z serwitutowych desek kładł podłogę. Spory zapas serwitutowego drewna zgromadził za stodołą. Mówi, że na pewno na coś się przyda, dlatego trzyma.
Drewno tańsze niż węgiel. Chrust prawie za grosze
Do pieca pan Jan także wrzuca drewno, ale niższej klasy, opałowe, kupuje je od lat, bezpośrednio w leśnictwie, bo tam najtaniej. Ale w tym roku takich klientów jak on jest znacznie więcej, niż bywało.
– Gdybym powiedział, że zainteresowanie jest dwukrotnie wyższe niż w poprzednich latach, to bym skłamał. Ono jest kilka razy większe – mówi nadleśniczy Szabat.
Opowiada, że doszło już do tego, że leśnicy zakładają zeszyciki i spisują w nich chętnych na listę. Bo przecież drewno nie leży i nie czeka. Trzeba je ściąć, przygotować, a wszystko musi odbywać się zgodnie z planem. A cena kusi, bo gdy za tonę węgla trzeba dać 3 tys. zł, to metr sześcienny drewna liściastego kosztuje ok. 170 zł, a iglastego, np. sosny, jeszcze mniej – 146 zł.
Jeszcze taniej (ok. 27 zł za metr sześcienny) wychodzi, gdy ktoś zdecyduje się zbierać chrust, co radził swego czasu Polakom Edward Siarka, wiceminister klimatu i środowiska. – To nie jest prawidłowa nazwa, mowa o gałęzówce. To jakby produkt uboczny wycinki. Kawałki, które do niczego się nie nadają. Można ten surowiec nabyć na zasadzie samowyrobu – wyjaśnia Mariusz Szabat.
Na czym to polega? Idzie się we wskazane przez leśniczego miejsce i samodzielnie zbiera i przygotowuje gałęzie, znosząc na kupki i łamiąc albo tnąc na mniejsze kawałki. Później trzeba we własnym zakresie zorganizować transport. – O ile w ostatnich latach chętnych na takie rozwiązanie właściwie nie było, to w tym roku już się ich całkiem sporo pojawiło. Z reguły jedna osoba kupuje 5-6 metrów gałęzówki, ale bywali i tacy, którzy nawet kilkanaście naraz wywozili – podsumowuje nadleśniczy.