Żadnej rozbieranej sceny, żadnej przemocy, wampirów ani strzelaniny! Warto zobaczyć dla brawurowej, tytułowej roli i klimatu.
Oprócz tytułowej Frances Ha (jeden z ładnych momentów filmu, gdy widz się dowiaduje skąd to "Ha”) bohaterem filmu jest przyjaźń. Współlokatorka Frances, Sophie, jej najlepsza przyjaciółka też stara się odnaleźć w dorosłości, zasypiające bohaterki niczym bajkę na dobranoc opowiadają o swojej przyszłości: wydawnictwie, książce, mieszkaniu w Paryżu itp. Ale idealny damski duet przeżywa kryzys i Frances musi się emocjonalnie i finansowo pozbierać.
Ta lekko szalona tancerka, wiecznie gdzieś pędząca, bałaganiarska i emocjonalnie zmienna osoba staje się widzowi bardzo bliska. Bo kto nigdy nie przesadził z alkoholem, nie gadał głupot w nowym towarzystwie, nie dostał wypowiedzenia, nie mógł znaleźć bankomatu, nie wybrał się w rujnującą finansowo wyprawę i nie cierpiał po rozstaniu z przyjacielem.
Na dodatek wizualna skromność obrazu, niemal jak dawna amatorska kronika rodzinna albo dokument nie rozprasza. Pozwala skupić się na świetnej kreacji Greya Gerwig i uniwersalizmie tej bardzo prostej i sympatycznej opowieści.
Kto się boi, że będzie feministycznie albo lesbijsko albo nudno – niech się nie boi. Film, który właśnie wszedł na ekrany naszych kin nie jest może kamieniem milowym światowej kinematografii ale jest miłą odmianą w zalewie wakacyjnie promowanych superprodukcji.