Dziadkowie i rodzice chlipali na "Love story” Arthura Hillera. My mamy najnowszy film Van Santa. Ale reżyserowi filmu "Gerry” można wybaczyć dużo.
Najnowszy film autora "Słonia”, "Gerrego” czy "Mojego własnego Idaho” jest czymś między melodramatem, bajką filozoficzną a przeestetyzowanym kinem dla nastolatków i ich rodzin. A może odpowiedzią na wampirze hity ekranowe? A może mądrą przypowieścią, która wymaga wyidealizowania świata by skupić się na uczuciach?
Pewnie wielu osobom historia uczucia, które musi się skończyć, bo choroba Annabel (Mia Wasikowska) jest nieuleczalna - wyda się nieprzyjemnie banalna. A muzyka nieprzyjemnie ckliwa. A pogoda zbyt ładna, a ludzie zbyt śliczni.
Tak, ale …. Tu chyba nie o to chodzi.
Enocha widzimy ostatni raz na pogrzebie dziewczyny. Ale nie jest to smutne pożegnanie. Chłopak układa sobie swój porozbijany świat i dorasta. Jego własne traumatyczne wspomnienia i przeżycia zostają opanowane. Ze dwa lata temu wyszła książka brytyjskiego pisarza Juliana Barnesa "Nie ma się czego bać”, w której konfrontuje się ze śmiercią. I z lękiem przed nią. Nowy film Van Santa może być takim Barnesem filmowym.
Jak ktoś ma nastrój na melodramatyczne klimaty, chwilami komediowe dialogi (niestety melodramatyczność całości je zabija) i chce zobaczyć jak niestety nie wyglądają polskie nastolatki – wyprawa do lubelskiej Bajki wskazana.
Kto woli komedie, pościgi, strzelaniny albo ślubne kobierce na koniec filmu – niech idzie na coś innego.