Szokujący jest obraz międzywojennej Polski w „Epoce milczenia”. Gwałty, pedofilia, handel żywym towarem, wreszcie „zwyczajne” bicie – to sytuacje znane z kronik kryminalnych także i dzisiaj. Szokuje jednak to, że w opisywanych przez Kamila Janickiego przypadkach role często się zamieniają. To ofiara jest stawiana w roli winnego. A jeśli nawet nie, to znikąd nie znajduje pomocy. To przestępca jest przez aparat ścigania tłumaczony, że został sprowokowany, że ofiara sama tego chciała. I choć wiele się w tych kwestiach zmieniło, i w wielu kręgach nie ma już przyzwolenia na takie zachowania, to wciąż zdarzają się sytuacje całkiem podobne. Właśnie dlatego – tłumaczy autor – powstała ta książka.
Kamil Janicki w swoich książkach zajmuje się odzieraniem II Rzeczpospolitej z historycznego tabu. Zagląda w najciemniejsze zakamarki policyjnych raportów, wypomina skrywane grzechy naszych pradziadków. W „Epoce milczenia” skupia się na przestępczości seksualnej. Z konieczności, bo niewiele było naukowych źródeł zajmujących się tą tematyką, autor przedstawia historie tak jak pokazywała je prasa. Pierwszy z brzegu przykład – zaginiona dziewczynka, czteroletnia córka amerykańskiego dyplomaty pracującego w Polsce, którą prasa była zainteresowana do chwili kiedy wydawało się, że mogło chodzić o porwanie i żądanie okupu. Powstają nowe tezy, reporterzy prześcigają się w wymyślaniu sensacyjnych rozwiązań. Ale kiedy okazało się, że porywaczem jest pedofil, który wykorzystał dziecko seksualnie, temat nagle przestaje być ciekawy dla ówczesnych gazet. Wyrok dla zwyrodnialca? Zaledwie 1,5 roku więzienia.
Takie było podejście do przestępczości seksualnej w przedwojennej Polsce. Nie była zbyt widoczna w policyjnych i sądowych statystykach. Nic dziwnego, skoro zgodnie z wyrokami gwałtem nie była sytuacja, w której kobieta choćby na chwilę okazała oznakę bierności, choćby na chwilę przestała się szamotać, usiłować uciec, wyrywać. Jeśli coś takiego się zdarzyło, sąd uznawał to za pełnoprawną zgodę na stosunek seksualny. I nie mówimy wcale o wyroku jakiegoś podrzędnego sądu w mieście powiatowym. W taki sposób sprawę gwałtu rozpatrzył w 1934 roku Sąd Najwyższy. Jeszcze trudniej było karać gwałcicieli, kiedy do kodeksu karnego weszła zmiana zakładająca, że ściganie odbywa się tylko na wniosek pokrzywdzonej. Prawodawca zrobił to z zamysłem, aby nie stygmatyzować ofiar, które w sądzie musiały szczegółowo opowiadać co je spotkało. Ale de facto spowodowało to, że gwałty stały się niemal bezkarne.
Skoro prawo było wadliwe, to śledczy niekiedy starali się dostosowywać paragrafy do każdej sytuacji. Policji łatwiej było ścigać kogoś za seks z nieletnim w wieku poniżej 15 lat niż z paragrafu za gwałt. W przypadku dziecka bowiem nie trzeba było wniosku pokrzywdzonego o ściganie. Ale i ten przepis w końcu stał się martwym, gdyż Sąd Najwyższy orzekł, że ścigać można wyłącznie kogoś kto w pełni miał świadomość, że obcuje z osobą poniżej 15 roku życia. Jeśli w sądzie stwierdził, że o tym nie wiedział - był niewinny.
"Zakłamana polska pruderia i świętoszkowata hipokryzja mają historię równie długą, co sama Rzeczpospolita. I to nie jest wcale historia obcych nam ludzi, zboczeńców i kryminalistów, z którymi nie mamy nic wspólnego. Winę za gwałt niezmiennie zrzuca się na kobiety, które rzekomo sprowokowały swoich oprawców. (...) Powtarzamy grzech naszych pradziadków” - zarzuca Kamil Janicki i na koniec przypomina współczesnych nam polityków, którzy niby trochę w żartach, ale w rzeczywistości poważnie, pytali jak „można prostytutkę zgwałcić?”, albo twierdzili, że „kobietę zawsze się troszeczkę gwałci”.