Spektakl robi się po coś. A ja nie wiem, po co Artur Tyszkiewicz zrobił „Amadeusza”. Ten spektakl niczego nie wnosi do historii Mozarta. Mało tego, idąc śladem Petera Shaffera, pokazuje człowieka, który był geniuszem – jako żałosnego pajaca. Spłyca jego talent epatując niesmacznymi wulgaryzmami, w których akt defekacji jest ważniejszy od miłości.
Jak się robi Hamleta, to trzeba najpierw mieć aktora, który jest w stanie Hamleta zagrać. Jak się robi Amadeusza, to także trzeba mieć aktora, który potrafi zagrać Amadeusza. Tyszkiewicz nie miał kim obsadzić tej roli – Daniel Dobosz to optymalny wybór. Bardzo cenię talent tego aktora.
Można powiedzieć, że reżyser pod Dobosza zinterpretował wielką i tragiczną postać Mozarta. Z geniusza zrobił smutnego pajaca, który ekscytuje się zrobieniem kupy. Nawet relacje Mozarta z kobietą są nasycone niesmacznym, „gównianym” akcentem. A przecież te relacje były smakowaniem. I miłości i życia.
Spektakl Tyszkiewicza to tak naprawdę wielki monolog Salieriego (Janusz Łagodziński). Według Shaffera Antonio Salieri rywalizował z Mozartem, tymczasem w rzeczywistości punktów stycznych dla obu kompozytorów było mało.
Janusz Łagodziński – aktor wybitny – dostał zbyt długą rolę. Stąd dłużyzny i mielizny w pierwszym akcie. Słowa płyną ze sceny jak woda z kranu. I nic za tym nie idzie. I choć spektakl skrzy się od pomysłów, aktorzy fruwają nad sceną, animacje wnoszą czwarty wymiar – to wciąż pojawia się pytanie: Po co to? Pamiętacie spektakl „Kontrabasista” z Jerzym Stuhrem. Pusta scena, aktor, kontrabas i słowo, które trafia do serca.
W tle historii o Mozarcie i Salierim rozgrywają się marionetkowe sceny dworskie. Malarskie, świetnie choreograficznie. Z piękną, symboliczną rolą Piotra Wysockiego na wózku. W czasie spektaklu aktor nie wypowie ani jednego słowa.
Są jeszcze dwie kobiety: Konstancja Mozart (Jowita Stępniak) i Katherine Cavalieri (Halszka Lehman). Obie – dobre aktorki. Ale ich relacje z Mozartem i Salierim są w spektaklu płytkie i powierzchowne. Nie dotykają ciała i serca.
W całości spektakl jest narracją. Sprawną czytanką, którą trzeba było jeszcze zagrać. I najważniejsze – zinterpretować. W końcu tekście Shaffera Salieri po coś mówi swoje kwestie. Mozart też. W tej realizacji ja nie wiem, po co.
A przecież w muzyce Mozarta mamy nieustanną obecność tajemnicy, która zdaje się dotykać słuchacza. Jest znakiem transcendencji, wywołaniem Boga. Bóg nie jest złośliwcem, który jednemu daje talent, drugiemu nie – jak chciał Artur Tyszkiewicz. Bóg stoi na końcu drogi, jest światełkiem w tunelu. Jak pięknie napisał Claudel – gdy jedne drzwi zamyka, otwiera drugie. Muzyka Mozarta jest częścią kultury. Jest także rozkoszowaniem się. Smakowaniem. I jeśli nawet wydaje się, że Mozart sięga dna, to pod tym dnem jest drugie dno. Skała, od której się odbija i płynie ku przestworzom.
Peter Shaffer „Amadeusz”; reżyseria Artur Tyszkiewicz; scenografia i kostiumy Justyna Elminowska; muzyka i opracowanie muzyczne Jacek Grudzień; choreografia i ruch sceniczny Jarosław Staniek. Premiera 25 czerwca 2016