Rozmowa z Tomaszem Hypkim, ekspertem lotniczym i wydawcą magazynu "Skrzydlata Polska”.
– One przywracają normalność, pokazują, jakie były elementarne fakty. Wracamy do tego, co było wiadome o katastrofie w pierwszych tygodniach, zanim pojawiły się różne bzdury na jej temat wygłaszane przez osoby, które nie mają pojęcia o lotnictwie.
• Czy te informacje obalają tezę o zamachu?
– To były nierealne wizje, które nie miały oparcia w żadnych faktach. Jeśli ktoś twierdzi, że w powietrzu doszło do wybuchu, to powinien wyjaśnić choćby, skąd wzięły się setki połamanych gałęzi drzew i krzewów, pokazujące tor lotu maszyny w ostatnich sekundach. Bo Tu-154M zderzył się nie tylko z brzozą. Jeśli tego nie wytłumaczy, nie może snuć żadnych alternatywnych wizji.
• Jak pan skomentuje fakt, że według stenogramów w kokpicie znajdowały się osoby postronne, w tym osoba opisana jako Dowódca Sił Powietrznych?
– To pokazuje nieprawdopodobny bałagan, jaki panował w tamtym czasie w lotnictwie wojskowym. Nie przestrzegano podstawowych procedur. Przypomnę, że nie wyciągnięto żadnych wniosków z feralnego lotu śmigłowca z premierem Leszkiem Millerem na pokładzie, z którego cudem wszyscy uszli z życiem, czy z katastrofy w Mirosławcu. Wiele tamtych błędów powtórzyło się pod Smoleńskiem.
• Czy na podstawie opublikowanych zapisów można stwierdzić, że na załogę samolotu wywierano naciski?
– Już sama obecność Dowódcy Sił Powietrznych w kokpicie była naciskiem. Jeśli ktoś tego nie rozumie, to próbuje dyskutować z faktami. Ale tak naprawdę to sprawa wtórna, bo według przepisów lotniczych i zgodnie ze zdrowym rozsądkiem, ten samolot w ogóle nie powinien wystartować. Maszyna nie miała wszystkich badań potrzebnych do wykonania takiego lotu. Załoga nie znała języka rosyjskiego, nie znała rosyjskich procedur, tylko nawigator miał wymagane certyfikaty. Za to powinny ponieść odpowiedzialność osoby zajmujące się organizacją lotu. A także na przykład za to, że nie wyznaczono lotnisk zapasowych. Gdyby to był niesprawny autobus z kierowcą bez prawa jazdy, w którego wypadku zginęli ludzie, to nie byłoby dyskusji o tym, czy w chwili zdarzenia szofer mocniej nacisnął na gaz, czy nie. Lub o stanie drogi czy pogodzie. Winę ponosiłby głównie dyspozytor, który taki pojazd dopuścił do ruchu.
• Czy te informacje świadczą też o winie pilotów?
– To była konsekwencja wieloletnich zaniedbań, ale jeśli załoga nie potrafi wyprosić z kabiny osób postronnych, to nie mamy o czym mówić. Na podstawie tych zapisów oraz z zapisów rejestratora parametrów lotu wiemy też, że pilot nie podjął żadnych kroków, żeby podnieść maszynę do góry na wysokości decyzji, czyli 120 metrów. Taką decyzję podjął dużo za późno, gdy zobaczył przed sobą ziemię. A swoją drogą, gdyby wówczas nic nie zrobił, samolot uderzyłby w ziemię w pozycji poziomej i część pasażerów miałaby szansę ujść z życiem. Warto też zauważyć, że zastrzeżenia można mieć również do załogi Jaka-40, który wcześniej wylądował w Smoleńsku. Jej członkowie zachęcali pilota Tu-154M do lądowania, mimo że w tej mgle, którą widzieli na własne oczy, było to niedopuszczalne. Mnie, jako człowiekowi lotnictwa, nie mieści się to w głowie.