Tłumy na dworcach i lotniskach w Londynie, Dublinie i Rzymie. Horrendalne ceny biletów. I kłopot tych, dla których zabrakło miejsc.
Henryk Kiryluk, który od roku pracuje w Irlandii, dotarł do domu w podlubelskim Głusku wczoraj na ranem. Jak sam przyznaje, miał sporo szczęścia. - W ostatniej chwili ktoś zrezygnował z biletu na samolot - mówi pan Henryk.
Cork, gdzie pracuje Kiryluk, to drugie co do wielkości miasto Irlandii. I jedno z największych skupisk Polaków na Wyspach Brytyjskich. Szacuje się, że w ostatnich latach do pracy wyjechało tam kilkadziesiąt tysięcy naszych rodaków, także z Lubelszczyzny. - Duża część zostanie tam na święta. Zwłaszcza ci, którzy mieszkają w Irlandii z rodzinami - mówi pan Henryk. - Ja jestem tam sam. I nie wyobrażałem sobie, żeby nie świętować z bliskimi, w Polsce. Musiałem wrócić.
Podobnie wypowiada się Arkadiusz Romiszewski, 25-latek z Puław, który od kilku lat pracuje w Watford koło Londynu. On wrócił do domu w sobotę. Ale z kłopotami. - Musiałem wracać samochodem - wyjaśnia pan Arek. - Nie załapałem się już na żaden samolot.
Tak jest w całej Anglii i Irlandii.
Wtedy za bilet na przelot między Londynem a Poznaniem czy Krakowem i z powrotem trzeba było zapłacić 200-300 zł. Kto chciał kupić identyczny bilet w grudniu, musiał wydać nawet pięć razy tyle.
Ruch widać też na dworcach autobusowych.
- Od tygodnia nasz dworzec zrobił się międzynarodowy. Tłumy ludzi, i to z całej Europy - śmieje się pani Sylwia, właścicielka kiosku z pieczywem na lubelskim PKS. - Ale nie ma się co dziwić. Wszyscy chcą spędzić święta w domu, z bliskimi.