Po artykule w Dzienniku losem mieszkańców Lubelszczyzny pracujących w katorżniczych warunkach na farmie w Anglii zainteresowała się lubelska policja. Nasz konsulat w Londynie powiadomił brytyjską policję i urząd nadzorujący agencje pośrednictwa pracy w Wielkiej Brytanii i zapowiada interwencję.
- Czekamy na ustalenia policji
w Polsce, staramy się też o telefoniczny kontakt z Polakami na farmie. Gdy doniesienia się potwierdzą, nasz człowiek tam pojedzie. Wtedy spodziewamy się też interwencji służb brytyjskich.
A te - według naszej policji
- również czekają na ustalenia
z Polski. Mają je dostać dziś. Tymczasem wczoraj od rana trwały w Krasnymstawie przesłuchania świadków. Wszyscy potwierdzili to, co opisaliśmy. Policja przesłuchała też Annę K. z Rejowca pośredniczącą w załatwianiu pracy w Anglii. Robiła to nielegalnie, a od każdej osoby pobierała pieniądze. Przyznała się do winy. - Zabezpieczyliśmy dowody przestępstwa - mówi Janusz Wójtowicz, rzecznik lubelskiej policji. - Zeszyty, w których wpisywała nazwiska wyjeżdżających osób. Także do Włoch.
O warunkach pracy Polaków w Anglii opowiedzieli nam dwaj mieszkańcy Włodawy. Bracia Jarek i Marcin uciekli z farmy w Breage odgrodzonej od świata wysokim nasypem i przypominającej obóz pracy przymusowej.
Liczyli na dobry zarobek przy uprawie żonkili, a popadli
w tarapaty finansowe. Pośrednikowi, który wysłał ich do Anglii każdy musiał dać 260 funtów. Na miejscu okazało się, że trzeba zapłacić kolejne 100 funtów za pierwszy tydzień pobytu, 50 za załatwienie pracy przez Anglika, 75 za ubezpieczenie i drugie tyle na "podatek”. A za każdy dojazd z kempingu na pole - 4-5 funtów. Nikt nie miał takich pieniędzy, więc pożyczali
od właściciela farmy. A dług trzeba było odpracować pod nadzorem osiłków.
Telefon angielskiego pracodawcy Polaków w Breage wczoraj milczał.