Choć do zdarzenia doszło w środę, skutki zatrucia uczniowie odczuli dopiero w sobotę. Tego dnia zaczęli kolejno zgłaszać się na oddział dziecięcy tomaszowskiego szpitala. Uskarżali się na silne bóle i zawroty głowy. Dzieci miały dolegliwości żołądkowe, wymiotowały.
Szybko ustalono, że na takich stan ich zdrowia mogły wpłynąć opary rtęci, która w środę rozlała się w pracowni chemicznej. Z ustaleń policji wynika, że podczas przerwy 13-letni Jarek wyjął z nie zamkniętej szafki fiolkę z tą substancją i przez nieuwagę upuścił ją. Szkło pękło, a rtęć rozlała się po podłodze. Dzieciaki zaczęły się nią bawić. Później to, co się dało, zebrały do innego naczynia. Postanowiły nikomu nie mówić o tym, co się stało.
Sprawa wyszła na jaw dopiero w sobotę, kiedy okazało się, że kilkoro gimnazjalistów poczuło się tak źle, że musieli trafić do szpitala. W szkole wybuchła panika. Do Krynic natychmiast wezwano straż pożarną i policję. Żadna z tych służb nie dysponowała jednak sprzętem niezbędnym do zneutralizowania niebezpiecznej substancji, której opary, przy dużym stężeniu, mogą spowodować nawet śmierć. Trzeba było skorzystać z pomocy specjalistycznej grupy strażackiej z Lublina.
- Na szczęście okazało się, że poziom stężenia oparów był już niewielki - powiedział nam aspirant sztabowy Artur Bojarczuk, dowódca jednostki ratowniczo-gaśniczej w Tomaszowie Lubelskim. - Drobne kulki rtęci znaleziono jeszcze na korytarzach i w szkolnych łazienkach. Substancja przedostała się tam najprawdopodobniej na butach uczniów.
- Stan zdrowia dzieci jest stabilny. Wyniki wszystkich przeprowadzonych przez nas badań mieszczą się w normie. Dzieci przebywają jeszcze na obserwacji, ale nic im nie zagraża - zapewniała wczoraj Ewa Kaptur, ordynator oddziału dziecięcego szpitala w Tomaszowie.