(M. Kaczanowski)
Mieszka w Zamościu. Wstaje o trzeciej nad ranem. Godzinę później wsiada w autobus do Lublina. Ma prawo jazdy, ale źle się czuje za kierownicą. Mówi, że dla bezpieczeństwa swojego i innych nie prowadzi samochodu. Parę minut po szóstej jest w Komendzie Wojewódzkiej Policji w Lublinie
- Jest wiele spraw, które do siódmej muszę załatwić - spotkać się z oficerem dyżurnym, przejrzeć wewnętrzny biuletyn informacyjny, przeczytać dzienniki regionalne i prasę ogólnopolską. Dziennikarze mają własne źródła informacji - nie mogę się dać zaskoczyć.
• Mówi się, że jest pani kobietą o męskim charakterze.
- Nie wiem czy to komplement. Staram się być rzeczowa i rozumiem, że dociekliwość dziennikarzy wynika z charakteru ich pracy. I wiem też, że czas ma dla nich duże znaczenie. Dlatego jestem do dyspozycji.
• Cenimy tę współpracę, choć nie zawsze otrzymujemy wyjaśnienia satysfakcjonujące...
- To wynika z wielu przyczyn. Nieraz dziennikarze są szybsi, ale muszę powiedzieć, że nikt mnie nieprzyjemnie nie potraktował, jeśli czegoś po prostu nie wiem. Bywa że redakcje swoimi kanałami albo przez przypadek dowiadują się szybciej niż ja. Jednak ja przyznaję się do tego i mówię, że postaram się dowiedzieć i zadzwonię. Choć zdarza mi się słyszeć w słuchawce napastliwy ton, bo mój rozmówca sądzi, że mam złą wolę i nie chcę mu udzielić informacji. Od czasu do czasu jestem zaskakiwana sposobem formułowania żądań. Na przykład kiedy informujemy o zdarzeniu, które właśnie trwa, lub o którym nie mamy więcej wiadomości. Dziennikarze żądają od nas szczegółów, detali, a nawet wskazania winnego. A ja nie mogę tego powiedzieć, bo np. policjant będący na miejscu wypadku jeszcze nie dojechał do jednostki. Wreszcie są dane, których przekazać nie mogę, bo ujawnione zbyt wcześnie mogą mieć negatywny wpływ na prowadzone postępowanie. W przypadku popełnionej zbrodni wkracza prokurator i ja wtedy nie jestem upoważniona do udzielania informacji o toku śledztwa.
To są przyczyny, dla których udzielane przeze mnie informacje mogą się wydawać niewystarczające. Żeby udzielić dziennikarzom odpowiedzi na ich pytania, ja muszę kontaktować się z wieloma osobami - z prowadzącymi postępowanie, często z prokuraturą. U nas przecież też jest specjalizacja - jedni zajmują się sprawami gospodarczymi, inni wypadkami na drodze, ja korzystam z wielu źródeł i czasem to trochę trwa.
• Czy są informacje preparowane przez policję i podawane do wiadomości publicznej?
- Nie, my nie preparujemy informacji, a tym bardziej nie puszczamy w obieg fałszywych. Przekazujemy informacje o faktach. Myślę, że gdyby podawać do wiadomości wszystkie, nawet najdrobniejsze wydarzenia, gazety szybko stałyby się kroniką policyjną. Chyba nie o to chodzi. Z konieczności wybieramy sprawy ważne, aktualnie bulwersujące społeczeństwo, nietypowe. Oczywiście są takie, które chcemy nagłośnić. Na przykład, gdy poszukujemy świadków zdarzenia albo osób, które pomogą wykonać portret pamięciowy.
• Towarzyszy pani świadomość, że kreuje pani obraz pracy policji?
- Tak, w pewnym sensie opinia zależy ode mnie. Przez wiele lat nie było takiego stanowiska jak rzecznik prasowy - wtedy - milicji i wszystko, co się u nas działo, otoczone było tajemnicą. Uczyliśmy się od początku. Przełamywaliśmy opory nawet wewnątrz środowiska. Informacje trzeba było "wydębić” i tłumaczyć się, dlaczego zostały przekazane mediom. Szczerze mówiąc, bardzo dużo zależy od komendanta, bo w jego imieniu działa rzecznik i w gruncie rzeczy zawsze reprezentuje interes policji, a nie dziennikarzy. Ktoś na tym stanowisku ma też inne zadanie - chroni tożsamość osób prowadzących postępowanie.
• Można powiedzieć, że pani "rzecznikowanie” przypadło na
ten okres, kiedy lubelska policja przeżywała kryzys.
- Tak, to był koniec pracy komendanta Zbigniewa Głowackiego, dochodzenie w sprawie pieniędzy, które "zniknęły” z policyjnego depozytu. Dziennikarze prowadzili własne śledztwo. Proszę pamiętać, że w skali województwa jest ok. 5 tys. policjantów, ludzi różnych. Jak w każdym zawodzie i w tym bywają wypadki, nieprawidłowości. Choć, naturalnie, uważamy, że w policji nie powinny się zdarzać. Jednak nie chcemy nic ukrywać, bo taka postawa na pewno nadszarpnęłaby zaufanie do nas.
• Była też głośna ucieczka gangsterów z Niemiec przez całą Polskę i przez nasze województwo...
- Tak, wtedy przeszłam chrzest bojowy. Mieliśmy sprzeczne informacje, cząstkowe, nie zawsze spójne. Raz dziennikarze mieli je wcześniej, raz my. Wymienialiśmy się nimi, nie wiadomo było, co się stanie za chwilę. Poziom adrenaliny rósł, ale nerwy trzeba było trzymać na wodzy. Tak, to była szkoła współpracy - i to sobie cenię.
• Często pani bywa na miejscu zbrodni?
- Na szczęście nie muszę. Choć kiedyś byłam. Jest to przeżycie straszne. Kiedy otrzymuję informacje o popełnieniu tego typu przestępstwa, wcale nie pragnę znać detali i nie chcę nimi epatować odbiorcy. Może kiedyś media poszukiwały takich szczegółów. Myślę, że dziś już czytelnicy tego nie chcą.
• Czy zdarzają się sytuacje zabawne?
- Jest to czarny humor. Kiedyś mieliśmy informację o tym, że zginęła kobieta na przejeździe w pewnej miejscowości. Później okazało się, że mężczyzna i zupełnie w innym miejscu. Takie pomyłki się zdarzają i są bardzo stresujące. Najbardziej ciąży poczucie odpowiedzialności za słowo. Nie jesteśmy drobiazgowi, ale nieraz zmiana jednego wyrazu zmienia sens wypowiedzi. Dla mnie to może nie ma aż takiego znaczenia, ale w środowisku jest źle odbierane. Dlatego dobrze byłoby, gdyby dziennikarze byli bardzo dokładni w przekazywaniu tego, o czym informuję.
• Zdarza się, że tak nie jest?
- Zdarzają się "nadinterpretacje”, bywają przedwcześnie ferowane wyroki.
• Widzieliśmy panią na telewizyjnych ekranach, na zdjęciach w prasie. Jest pani osobą bardzo popularną...
- Chyba sporo osób zna mnie z widzenia, ale nie jest to popularność, która cokolwiek niosłaby za sobą. Nie taka, jaką cieszą się aktorzy czy sławni ludzie.
• Jak panią traktują koledzy?
- Jak kolegę.
• Czy umie pani wiązać krawat?
- Oczywiście, choć staram się, żeby zawsze był w pogotowiu, już zawiązany. Umiem też wymienić bezpiecznik, wbić gwóźdź, wkręcić żarówkę...
• O pracy policji, również o pani pracy, mamy często wyobrażenie z kina akcji...
- Nie, to nie ma nic wspólnego ze strzelaniną, pościgami etc. Ja nawet nie mam broni, poza pracą chodzę w cywilnym ubraniu. W gruncie rzeczy jest to praca bardziej za biurkiem. Owszem, muszę mieć dobrą orientację w strukturze, wiedzieć do kogo zwrócić się o informacje, ocenić, które są ważne, które mało istotne. Ale muszę panią rozczarować - nie strzelam, nie jeżdżę autem, nie spotykam się z gangsterami.
• Co jest najważniejsze w pracy rzecznika?
- Mam taki swój elementarz. To uczciwość wobec dziennikarzy i jasne stawianie sprawy. Nie wolno unikać trudnych tematów i udawać, że ich nie ma. Jeśli dziennikarze sami wygrzebią jakąś sprawę, rzecznik powinien dowiedzieć się o niej jak najwięcej i nie wyłączać telefonu komórkowego. Mieć świętą cierpliwość i świadomość, że to, że się ma wolne, wcale nie znaczy, że się ma wolne.
• Naprawdę wybiera się pani na emeryturę?
- Tak. 27 lutego ostatni raz będę w pracy. Zabiorę na pamiątkę mundur. Jestem babcią z powołania. Będę miała czas dla wnuka. Wreszcie zwiedzimy z mężem kraj. Jesienią ruszymy w roztoczańskie lasy na grzyby. Chcę już iść na emeryturę. Nie robię z tego problemu, a nawet myślę, że nadal będę miała bardzo mało czasu.
• Co będzie pani wspominać?
- Mogę powiedzieć, że miałam szczęście - praca dawała mi dużo satysfakcji. Spotykałam się z sympatią i życzliwością. Lubię ludzi, lubię dziennikarzy, bo cieszą mnie słowne przepychanki, żarciki, ten szczególny humor, jaki reprezentują. Poza tym kontakt z mediami dawał mi możliwość "siedzenia” w środku wydarzeń. Ta praca pozbawiona była rutyny, monotonii. To wszystko będę najmilej wspominać i żadne drobne animozje nie są w stanie zmienić całości obrazu i faktu, że dane mi było robić to, co lubiłam.