Rozmowa z Andrzejem Renczem, trenerem i międzynarodowym sędzią motocrossu, który widział śmiertelny wypadek 12-letniego Andrzeja
- Widziałem to bardzo dokładnie. Andrzej wyszedł rozpędzonym motocyklem w powietrze na wysokość drugiego piętra. Ponieważ dla zawodników motocrossowych lot w powietrzu to strata czasu, starają się jak najszybciej wrócić na ziemię. Aby to zrobić, należy nacisnąć hamulec nożny. I tak zachował się Andrzej. Niestety, motocykl za bardzo przechylił się do przodu i chłopiec z impetem uderzył o ziemię klatką piersiową, brzuchem i głową. Nie wiem, dlaczego tak się stało, podobnych manewrów chłopiec wykonywał tysiące.
• Z relacji świadków wynika, że po upadku był przytomny.
- Tak, dlatego mieliśmy nadzieję, że nic poważnego się nie stało. Chłopiec natychmiast trafił do karetki reanimacyjnej, która odwiozła go do szpitala. Zmarł po operacji.
• Kto ponosi winę za tę tragedię?
- Nikt. To był po prostu nieszczęśliwy wypadek. Tor był znakomicie przygotowany, a organizatorzy zawodów zabezpieczyli trzy karetki reanimacyjne, a w świetle przepisów wystarczyłaby tylko jedna. Także Andrzej był świetnym i, mimo młodego wieku, doświadczonym zawodnikiem. Startował od siedmiu lat. Niestety, w uprawianie motocrossu wkalkulowane jest pewne ryzyko.
• A może tak młodzi chłopcy nie powinni uprawiać tak urazowego sportu?
- Nie zgadzam się z takim stwierdzeniem. Utalentowanych chłopców należy szkolić od najmłodszych lat. Tylko w ten sposób można doprowadzić ich do wielkich sukcesów. Wystarczy, że dzieci mają odpowiednio lżejszy i słabszy sprzęt.
Rozmawiał Bartosz Gubernat, "Nowiny”