To już zaraza. Unikalne okazy giną z Ogrodu Botanicznego UMCS
co tydzień. I nie za sprawą szkodników. Ale zwiedzających. Tych z reklamówkami i saperkami. Wykopujących co tylko wpadnie im w oko.
Straty idą w tysiące złotych. Ale to nie pieniądze są najważniejsze. – Tu są rośliny z naturalnych stanowisk. Bez obcych genów. Najlepsze do badań naukowych – dodaje Być. Niedawno pożegnała sasankę słowacką. Nowej nie będzie, jest nie do zdobycia.
W innych ogrodach kradzieży jest mniej. – Kiedyś to była plaga. Teraz coś ginie raz na dwa tygodnie. Nie zgłaszamy tego policji. Bo nie chcą przyjeżdżać – mówi Wiesław Gawryś, wicedyrektor Ogrodu Botanicznego w Powsinie. – Przy cennych okazach nie ma nazw. Nie dopuszczamy do ich kwitnienia. Tylko znawca wie, co to jest – mówi Gawryś.
W Łodzi złodziei odstrasza widok miejskich strażników z posterunku ulokowanego w ogrodzie. A w Lublinie? Straż Miejska czasem tu zagląda. Policyjnych patroli nie widać. – To nie jest zwykły park. Ale ogrodzony teren. I traktujemy go jako obiekt zamknięty – wyjaśnia Agnieszka Pawlak z Komendy Miejskiej Policji.
Ogród Botaniczny UMCS nie ma pieniędzy na lepszy dozór. Jedna para nóg do pilnowania 20 hektarów, to stanowczo za mało.
Dlatego do szklarni schowano m. in. daturę i mandragorę. Te rośliny odurzają, więc młodzież bardzo się nimi interesuje. Długo nie przetrwała też samosiejka konopi. Została sama łodyga.
– Proszę, jakie piękne przylaszczki – cieszy się Maria Być, wskazując leżącą na ziemi gałąź iglaka. I unosi ją do góry. Pod nią ukryte są kwiaty. – Żeby nie ukradli – wyjaśnia. •