Kilkaset sprzątaczek, portierów i szatniarzy z Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskiej straci pracę. – To bolesna decyzja, ale nie ma innego wyjścia – tłumaczy rektor prof. Andrzej Dąbrowski.
– Ta decyzja jest dla nas naprawdę bolesna. Rok temu w wystąpieniach przedwyborczych mówiłem, że nie będzie zwolnień. Ale nie wiedziałem wszystkiego i nie spodziewałem się, że zapaść finansowa jest tak głęboka – tłumaczy prof. Andrzej Dąbrowski, rektor UMCS. – Po analizie doszliśmy do wniosku, że nie wyjdziemy z długów, które zastaliśmy, jeżeli nie dokonamy radykalnej zmiany w strukturze zatrudnienia.
Straty uczelni narastały od połowy lat 90-tych. W ub. roku sięgnęły 63 mln zł. Nowa ekipa rektorska (urzędująca od roku) zaczęła wprowadzać program naprawczy. Dziś zadłużenie wynosi ok. 54 mln zł. – Bieżącą sytuację opanowaliśmy – mówi Dąbrowski. – Płacimy na bieżąco za nadgodziny, umowy o dzieło i faktury, nie mamy zadłużeń wobec ZUS.
– Ale uczelnia nie będzie w stanie wyjść z tej zapaści nie dotykając obszarów, które powodują stałe obciążenia finansowe.– podkreśla kanclerz. – Chodzi m.in. o przerost i złą strukturę zatrudnienia. Np. Uniwersytet Łódzki, który kształci ok. 40 tys. studentów, w pionie administracyjnym i obsługi zatrudnia ok. 1,2 tys. osób. My, mając 30 tys. studentów, zatrudniamy w tych pionach prawie 1,5 tys. osób.
– Jeśli u nas na czterech nauczycieli akademickim przypada jedna osoba z pionu obsługi prostej (sprzątaczki, portierzy, szatniarze – red.), to jest to proporcja niedobra – dodaje rektor.
Cały pion obsługi (400 osób) ma zostać zastąpiony zewnętrznymi firmami. – Szacujemy, że co najmniej 50 proc. tych osób, których chcemy zwolnić, otrzyma zatrudnienie tych w firmach – mówi Urbanek.
– Ale jeżeli związki przedstawią konstruktywną propozycję, która pozwoli patrzeć optymistycznie w przyszłość finansową uniwersytetu, to możemy rozważać inne warianty niż ten najbardziej drastyczny – zastrzega rektor Dąbrowski.
– Ciekawe jaką? Mamy spośród siebie wytypować połowę osób, która ma odejść, żeby reszta mogła zostać? – pyta oburzona szatniarka jednego z wydziałów. – Po prostu nas zwolnią i tyle.
Co na to związkowcy? – Musimy się spotkać i porozmawiać – ucina Chodzyńska. Pracownicy mają 20 dni na odpowiedź. Po tym terminie zaczną się zwolnienia.