Grupa wyrostków dla zabawy wrzuciła dziewczynkę do Zalewu Zemborzyckiego. Ofiara przez dziesięć minut była podwodą. Zmarła w szpitalu.
Czternastoletnia Joasia z Lublina po raz pierwszy została wrzucona do wody tuż przy wejściu na molo. Była w ubraniu. W tym miejscu zalew ma tylko pół metra głębokości. Dziewczynka szybko wyszło na brzeg.
Potem cała grupa przeniosła się kilkadziesiąt metrów dalej. Kilku wyrostków znowu złapało Joasię za ręce i wrzuciło do wody. Krzyczała, że nie umie pływać i prawie od razu znalazła się pod wodą. Tutaj zalew ma trzy metry głębokości. Obok stał jej kolega. Trzymał się barierki i nic nie robił.
Na ratunek rzucili się dwaj mężczyźni, którzy zobaczyli, co się święci. Skoczyli do wody. Potem do poszukiwań dołączyły jeszcze trzy kolejne osoby.
- Najpierw każdy szukał na swoją rękę - opowiada Agnieszka Osuch, która rzuciła się tonącej na ratunek. - Potem zrobiliśmy koło i przeszukiwaliśmy dno.
W końcu jeden z ratujących natrafił na ciało. Od wrzucenia Joasi do wody upłynęło około 10 minut. Reanimacją zajął się lekarz, który przypadkiem znalazł się nad zalewem. Potem przyjechało pogotowie. Zabrało dziewczynkę do szpitala kolejowego.
Lekarze, którzy próbowali ją uratować twierdzą, że jeszcze żyła. - Była w stanie krytycznym - mówi Anna Liber, lekarz anestezjolog ze Szpitala Kolejowego w Lublinie. - Miała utrzymane krążenie. Oddychała przy pomocy aparatu. Niestety, po kilku minutach zmarła.
Policja przewiozła na komisariat kilkunastu młodych ludzi, którzy byli w tym czasie nad zalewem. W chwili, gdy zamykaliśmy to wydanie Dziennika trwały przesłuchania. - Wzajemnie się obciążają. Ustalamy, którzy z nich wrzucili nastolatkę do wody. Jeden z nich został już formalnie zatrzymany - mówi Witold Laskowski z biura prasowego Komendy Miejskiej Policji w Lublinie.