Chcieli pomóc „funkcjonariuszom CBŚ” i wziąć udział w ściśle tajnej operacji dotyczącej zatrzymania przestępców. W efekcie przekazali oszustom gigantyczne pieniądze. Na liście pokrzywdzonych jest i senior, i firma z Lublina.
Do pani Sylwii pracującej w lubelskiej firmie zajmującej się m.in. projektowaniem i budową robotów zadzwonił mężczyzna „o miłym głosie”. Podał się za policjanta i zdradził, że na przedsiębiorstwo planowany jest napad. Pytał m.in., czy jest właściciel; kto odpowiada za dokonywanie przelewów i czy mają gotówkę. Po rozmowie kobieta próbowała się dodzwonić do szefa, ale ten nie odbierał, bo był na konferencji.
Ściśle tajne
– Kobieta bała się pójść do kogokolwiek z chłopaków, którzy byli wtedy w firmie, bo ten „policjant” powiedział, że w napad może być zamieszany ktoś z firmy – czytamy w akcie oskarżenia, który wpłynął właśnie do Sądu Okręgowego w Lublinie.
Drugi telefon odebrała pani Urszula. Usłyszała, że skoro nie ma szefa, to ona jest jedyną osobą, która może pomóc, bo jakaś osoba pracująca w banku chce dokonać defraudacji środków z konta firmy. Centralne Biuro Śledcze Policji ma możliwość zatrzymać sprawców, którzy są podsłuchiwani i obserwowani. Wystarczy zrobić kilka przelewów. Ale spokojnie: prawdziwe pieniądze z konta zostaną zamrożone, a operacja zostanie wykonana z użyciem „środków operacyjnych”.
W trakcie wykonywania przelewów połączenie trwało. Kobieta musiała wychodzić jednak np. na dwór, bo kazano jej rozmawiać bez świadków. Rozmawiała raz z „policjantem”, a raz z osobą podającą się za „prokuratora”. Z szefem się nie kontaktowała, bo usłyszała, że jej „działanie podlega klauzuli tajności i nikomu nie może powiedzieć o akcji”.
– Nie wydawało jej się to podejrzane, ponieważ to wszystko było spójne, mieli wiele informacji na temat jej pracy, że pracuje na umowę zlecenie, że pracuje u nich Sylwia, że szef jest na konferencji – tłumaczą śledczy. Kobieta o „akcji” nie powiedziała nawet swojemu mężowi. O przestępstwie dowiedziała się dwa dni później, gdy zadzwonił do niej właściciel firmy z pytaniem, gdzie są pieniądze z konta – a chodziło o aż 1,5 mln zł.
Halo, tu komisarz Robert Niedziela
Kilka dni wcześniej oszuści zadzwonili też do seniora z Lublina. Mężczyzna wrócił właśnie z banku. Rozmówca przedstawił się jako szef dochodzeniówki z ul. Narutowicza, Robert Niedziela. Powiedział, że pracownica banku „interesuje się starszymi ludźmi i ich środkami finansowymi”. Policja przysłuchuje się jej rozmowom telefonicznym, w których często pada imię i nazwisko seniora. Dodał, że przestępcy mają już podobnego do niego mężczyznę, który ma podrobiony dowód osobisty i chce przyjąć jego konto. Dlatego „policjant” dzwoni z ostrzeżeniem i chce pomóc. Emeryt nie uwierzył. Wtedy usłyszał, że powinien potwierdzić tożsamość „mundurowego” dzwoniąc na numer alarmowy 112. Tak też zrobił.
Odebrał inny mężczyzna. Potwierdził, że Robert Niedziela jest policjantem i uczulił, że „nie wolno rozmawiać o tym z innymi osobami postronnymi, żeby nikt się nie dowiedział”.
Kolejne pytanie dotyczyło tego, ile pieniędzy ma senior w domu. Zaproponowano żeby je zebrał, bo policjanci zrobią im zdjęcia i pobiorą odciski. Senior zapakował gotówkę do reklamówki. Policjant miał być po cywilnemu i podać hasło „Danuta”. Tak się stało. Na miejscu zdjęć nie można było jednak wykonać. Trzeba było zabrać pieniądze, bo potrzebna „aparatura” znajdowała się w innym miejscu.
Na drugi dzień „policjant” kazał telefonicznie wypłacić seniorowi kolejne pieniądze i podać je razem z kartą do bankomatu i PIN-em przechodzącemu pod oknem „policjantowi”. Kolejnego dnia senior nie chciał wypłacać więcej pieniędzy. Zażądał zwrotu przekazanych wcześniej oszczędności. Kontakt się urwał, a mężczyzna stracił 175 tys. zł.
Roman i jego komornik
Na ławie oskarżonych zasiądzie pięciu mężczyzn, z Płońska i Warszawy, którzy. Monter urządzeń sanitarnych Piotr Ż. miał rozmawiać z jedną z pracownic firmy robotycznej oraz z seniorem. Udostępnił też swój rachunek bankowy, na który wpłynęła część przelewów.
Część pieniędzy od seniora odebrać miał też Marcin J., pracownik fizyczny z wykształceniem podstawowym. Na czatach miał stać Paweł L., operator obrabiarek skrawających, bezrobotny i utrzymujący się z zasiłku z opieki społecznej. Z kolei przedstawiciel handlowy i kierowca w hurtowni Patryk M. miał m.in. koordynować działania członków grupy.
Mężczyźni utrzymują, że są niewinni. Przyznał się tylko Sebastian W., który pracuje w Niemczech przy elewacjach. Przyjął on część pieniędzy na swój rachunek, potem wypłacił je i przekazał dalej, otrzymując za to 2 tys. zł. Za tą przysługę miał dostać kolejne 10 tys. zł. od tajemniczego Romana, którego – jak mówi – poznał pijąc alkohol w Płońsku.
– Roman mówił, że ma komornika i pieniądze nie mogą wpłynąć na jego konto, bo je komornik zajmie – tłumaczył.
Odbieraki w Złotych Tarasach
Oskarżonych udało się namierzyć m.in. przez analizę połączeń telefonicznych oraz to, że osoby ich używające wypłacały znaczne sumy. Dwóch z mężczyzn, którzy będą odpowiadać w tej sprawie, policja zaczęła obserwować w warszawskich Złotych Tarasach w Warszawie, gdy dokonywali wypłat z bankomatów różnych sieci. Zapłacili tam też kartą za perfumy w jednej z perfumerii.
Z analizy połączeń telefonicznych wynika, że Patryk M. i Marcin J. przyjmowali dyspozycje od przebywających za granicą członków grupy przestępczej i przekazywali je „do takich, którzy są w hierarchii najniżej, jak np. Sebastian W., Piotr Ż. i Paweł L. będących najczęściej tzw. słupami, odbierakami, którzy zakładają rachunki bankowe”.