Budzę się rano, wstaję i nic nie rozumiem. Pół narodu smutne. Reszta wściekła i żąda głów.
Ci smutni płaczą, bo mało medali na jakiś tam igrzyskach.
Wściekli zaś szukają winnych tej znikomej liczby. Bo to wstyd! – mówią. – Było ponad 200 sportowców i 67 tysięcy działaczy, a medali tylko 10! A miało być kilka razy więcej! – dodają.
Po pierwsze: od kiedy to rozsądny człowiek wierzy polskim działaczom i innym urzędnikom?
Po drugie: nie było żadnej porażki. A to z dwóch powodów.
Powodem pierwszym są Węgrzy. Codziennie okazuje się, że jakiś Węgier nasikał nie do tego słoika, co trzeba. Za karę zabierają Węgrowi medal. I polski zawodnik przesuwa się z miejsca 234 na 233.
A powód drugi jest jeszcze ważniejszy: otóż nawet miejsce 234 już jest sukcesem. Bo tak w ogóle to polscy sportowcy mieli wyjątkowego pecha. A to kapoki im zginęły, a to kajak był za lekki, a to „ruska mafia” sędziów faworyzowała przeciwnika, a to but się rozwalił.
Żeby tylko!
Pięcioboista miał jeszcze gorzej, bo koń nie chciał skakać. Pewien bokser przez pól rundy unikał walki. Myślał, że wygrywa, więc się nie przemęczał. Tak samo myśleli trenerzy. Niestety, mylili się; kilka tysięcy widzów na trybunach widziało, że polski bokser przegrywa na punkty.
Inny siłacz miał rzucać młotem. Niby jak, skoro przez rok nie trenował, bo się pokłócił z trenerem?
Siatkarzy też skrzywdzono: musieli walczyć z Brazylią, najlepszą drużyną ostatnich lat. To jawna niesprawiedliwość, bo Brazylijczycy musieli grać tylko z Polską, najśmieszniejszą drużyną ostatnich lat.
Wyliczać dalej? Można, ale po co? Przecież te same tłumaczenia słyszymy od lat. I to nie tylko w sporcie. Bo mieliśmy pecha, bo spisek, bo ktoś nam przeszkadzał, inni mieli łatwiej. To jakaś polska specjalność: miało być wspaniale, ale znowu nam przeszkodzili.