Największym bohaterem poprzednich igrzysk w Kanadzie był ten, co sromotnie przegrywał. Na skoczni w Calgary, Eddie "Orzeł” Edwards lądował kilkadziesiąt metrów bliżej niż zwycięzcy. I został prawdopodobnie najgorszym skoczkiem w historii.
– Słyszałem to nazwisko. Ale gdzie i przy jakiej okazji…
• To skoczek, tak jak i ty. I też jest uwielbiany w swoim kraju, tyle że on z powodu zwycięstw i medali, a nie ostatnich miejsc w konkursach.
– Wierz mi, że nie planowałem zostać sławnym dlatego, że sromotnie przegrywam z wszystkimi. W ogóle nie myślałem o sławie, gdy zaczynałem karierę. Po prostu zawsze lubiłem robić coś niecodziennego.
• Ale dlaczego wybrałeś sport, w którym nie miałeś szans na sukces? Na Boga, Eddie, w twoim kraju nie ma ani jednej skoczni!
– Jak na brytyjską miarę, byłem niezły w zjazdach. Omal nie wywalczyłem nominacji na igrzyska w Sarajewie w 1984 roku. Z myślą o następnej olimpiadzie wyjechałem trenować w USA. Jednak wtedy już nie miałem takich szans na kwalifikację, a na dodatek kończyły mi się fundusze – wszystko opłacałem sam, z pieniędzy zarobionych jako tynkarz. Przyszło mi do głowy, że olimpijskie marzenie łatwiej będzie zrealizować w skokach: i taniej, i konkurencja w kraju żadna. Podjechałem do pobliskiego Lake Placid, gdzie stało parę skoczni. Po igrzyskach w 1980 roku były całkiem popularne, co rusz ktoś tam trenował. Popatrzyłem, zapytałem, co i jak, pożyczyłem sprzęt, i próbowałem skakać. Najpierw na K-10, potem na K-15; zanim wróciłem do Europy, miałem za sobą skoki na 40-metrowej skoczni. Zainteresowałem się mocniej tą dyscypliną, wysłałem listy do organizatorów różnych zawodów. Okazało się, że muszę mieć licencję krajowej federacji. Brytyjska Federacja Narciarska taką mi wystawiła i mogłem startować.
• Dlaczego dali ci licencję? Przecież na Wyspach nikt nie uprawiał skoków.
– Zawsze to jeden sportowiec więcej, a dla małej federacji to ważne. No i liczyli – ja zresztą też – że mój przykład przyciągnie kolejnych odważnych. W grudniu ‘86, dziesięć miesięcy po pierwszym w życiu skoku w Lake Placid, wystartowałem w konkursie Pucharu Europy w St. Moritz, a niebawem w Pucharze Świata w Oberstdorfie, w słynnym Turnieju Czterech Skoczni.
• Z kim trenowałeś? Pod czyim okiem?
– W Kandersteg ćwiczyło sporo rozmaitych ekip. Raz reprezentacja Norwegii, raz lokalny klub, innym razem młodzieżowcy z całego kraju itd. Korzystałem z ich uprzejmości. Trenerzy i zawodnicy mi doradzali, jak się lepiej odbijać, jak pochylać, jak się zachowywać przy takiej i innej pogodzie. Dowiedziałem się, gdzie i kiedy są zawody, z kim się kontaktować, albo czym się różnią poszczególne skocznie. Podczas pobytu w Kandersteg zaliczyłem próby na skoczni 80-metrowej, takiej, jak ta w St Moritz. W Oberstdorfie był obiekt 120-metrowy, tam pierwszy raz na takim skakałem.
• To zakrawa na szaleństwo. Zwłaszcza że miałeś taką wadę wzroku, że okularów nie zdejmowałeś…
– No tak, zdarzyło się kilka razy, że prawie nic nie widziałem, bo choć gogle były OK, to moje własne okulary zamarzały. Ale, jak możesz się spodziewać, nie miało to większego znaczenia dla moich osiągnięć.
• Nie wierzę, że się nie bałeś.
– Owszem, bałem się. Na tyle, żeby się odpowiednio skoncentrować, lecz nie tak bardzo, by zrezygnować ze startu.
• Pewnie dlatego, że skakałeś niedaleko, uniknąłeś poważnych kontuzji.
– Nieprawda, tylko że moje upadki nie były nagłaśniane, jak to było w przypadku gwiazd.
• Jak traktowali cię inni skoczkowie?
– W porzo. Z czasem mnie polubili, zaczęli pomagać: a to doradzili, a to dali lepszy smar, a to zabrali samochodem na kolejny konkurs. Zetknąłem się z Jensem Weissflogiem, Pavlem Plocem, Dieterem Thomą, Vegardem Opaasem…
• …z Piotrem Fijasem?
– A, tak, przypominam sobie. Sympatyczny gość, zresztą, jak prawie wszyscy. O, pamiętam, że i wielki Matti Nykanen nie odmówił rozmowy, ale on nie znał angielskiego i za tłumacza robił Ari-Pekka Nikkola. Tylko Ernst Vettori był trochę wyniosły.
• Raptem 14 miesięcy po debiucie w międzynarodowych zawodach, pojechałeś na olimpiadę do Calgary. Liczyłeś na cokolwiek więcej niż występ i posmakowanie atmosfery igrzysk?
– W Anglii byłem już wtedy trochę znany, jako pierwszy i ostatni: pierwszy brytyjski skoczek i prawie zawsze ostatni w zawodach. Miałem nadzieję, że jeśli kogoś wyprzedzę, to – jako sportowiec, który notuje postępy – znajdę sponsora.
• Kogo niby miałbyś wyprzedzić?
– Nieraz rywalizowałem z Hiszpanem Bernatem Solą, czasem udawało mi się też prześcignąć jednego skoczka z Bułgarii. Dolicz do tego zawodników zdyskwalifikowanych i zobaczysz, że wcale nie zawsze byłem ostatni!
• W Calgary jednak zamykałeś stawkę na obu skoczniach.
– Tak, Sola był w formie…
• Za to podbiłeś serca kibiców na całym świecie. Eddie "The Eagle” stał się bardziej popularny niż mistrzowie i rekordziści. Sponsorzy chyba się pchali drzwiami i oknami.
– Właśnie nie. Kibice mnie uwielbiali, dla dziennikarzy byłem atrakcją, ale też i klownem, a sponsorzy nie chcą być kojarzeni z kimś, kto notorycznie i spektakularnie przegrywa. Na dodatek, sezon w skokach trwa ledwie do marca, miesiąc po igrzyskach robi się cicho. Nikt nie chciał płacić i czekać osiem miesięcy, aż ludzie zobaczą mnie w mediach. Tym niemniej moja sytuacja finansowa bardzo się poprawiła. Zacząłem być zapraszany do otwierania drogich lokali, albo na tzw. after-dinner speaking, czyli imprezy korporacyjne lub dobroczynne, gdzie opowiadałem o sobie gościom. W pewnym momencie miałem do dyspozycji pół miliona funtów.
– Tylko zjazdowiec Martin Bell nie mógł się z tym pogodzić. On w Calgary był ósmy, to najwyższe miejsce w historii brytyjskiego narciarstwa na igrzyskach, a wzmiankę o tym mogłeś znaleźć w gazecie na 47 stronie. Wszyscy inni bardzo mnie wspierali, cieszyli się razem ze mną.
• Twoje popisy nie spodobały się za to MKOl-owi…
– Taaa, zarzucano mi deprecjonowanie igrzysk, robienie pośmiewiska ze skoków i dwa lata potem komitet wprowadził minima dla zawodników chcących startować na olimpiadzie. To zła decyzja, bo zamiast przyciągać ludzi do sportu, zniechęca się ich. Co ciekawe, byłem blisko przechytrzenia działaczy. Trafił się chętny do sfinansowania moich przygotowań i ewentualnego występu w Nagano w 1998. Musiałem zdobyć minimum olimpijskie. Polegało na tym, że w mistrzostwach kraju należało być w czołówce zawodników danej reprezentacji lub wyprzedzić ileśtam procent rywali. Prawie mi się udało! Wystąpiłem w mistrzostwach USA (byłem gotów zmienić federację) i wyprzedziłem tylu zawodników, ilu było trzeba. Jednak to działacze przechytrzyli mnie: okazało się, że tamta impreza się nie liczyła, bo startowało za mało reprezentacji.
• Mimo tak wielkiej sławy i uwielbienia tylu ludzi, nie zostałeś bogatym człowiekiem. Wciąż pracujesz jako tynkarz. Musisz?
– Tak, aczkolwiek wciąż korzystam z dawnej popularności. Jako wielki bonus od losu traktuję fakt, że do dziś ludzie chcą słuchać mojej opowieści. Przełożyłem spotkanie z tobą, bo nagle dostałem ofertę wyjazdu do Calais, potem do Duesseldorfu. Niebawem lecę do Stanów. Kalendarz mam wypełniony chyba do czerwca. A nie dość, że mi płacą, to jeszcze zwiedzam w ten sposób świat.
• Byłeś w Polsce? Mamy Zakopane, gdzie śnieg leży od września do maja. Można tam skakać. Daleko…
– Czyli to nie dla mnie.