– Moja ocena dotyczy nie tyle samego Millera czy jego ekipy, ale stanu państwa. Trudno o optymizm, gdy jest ono dalece niesterowne.
• Dlaczego tak się stało?
– Komunizm w Polsce skończył się zbyt późno. Podjęte wtedy działania rynkowe – mówiąc w uproszczeniu – nie skutkowały już akumulacją kapitału. Efektem również niesterowność państwa. Ekipa premiera Buzka radziła sobie z tym ucieczką w źle przygotowane reformy. Gabinet Millera na początku wzbudzał duże nadzieje. Wydawało się bowiem, że jest to grupa ludzi dobrze przygotowanych, potrafiących działać zespołowo. Gdy po roku, dobitnie, okazało się, że jest inaczej – rozczarowanie było tym większe, gdyż prysły nadzieje. Wraz z tym nastąpił wyjątkowo duży spadek poparcia.
• Czy mogło być inaczej?
– Ekipa Millera spotkała się z niezwykle trudnymi wyzwaniami, ale sprawy mogłyby się potoczyć pomyślniej dla nas, gdyby nie popełniono kardynalnych błędów i nie zabrakło konsekwencji we wdrażaniu reform.
Przypomnijmy, że ostatnie wybory odbyły się wkrótce po tym, jak minister Bauc ogłosił „dziurę” w finansach publicznych sięgającą 11 proc. PKB, czyli 88 mld zł. Spowodowana ona była m.in. istnieniem szarej strefy pomiędzy skomercjalizowanymi funduszami a budżetem. Jak również marnotrawstwem biorącym się z pasożytniczego charakteru klasy politycznej.
Nowy rząd po objęciu władzy mógł podjąć zdecydowane działania. Na przykład: ogłosić – co przyjęte zostałoby ze zrozumieniem – likwidację szeregu agencji i funduszów, uszczelnienie KRUS pochłaniającego 17 mld zł subwencji, racjonalizację ZUS, którego obsługa pochłania rocznie 3 mld zł. Niską inflację wykorzystać zaś można było do zaprzestania indeksacji świadczeń. Dla poszczególnych osób są to bowiem małe pieniądze, zaś przy tak olbrzymiej ilości rent i emerytur, w tym przedwczesnych, to są już kolosalne sumy, ważące o stanie budżetu państwa. Rozwiązania oczekiwał i oczekuje nadal problem stóp procentowych, kuriozalnych, bo działających na rzecz napływu kapitału spekulacyjnego, jak również wzrost deficytu ze względu na koszty obsługi długu publicznego. I wreszcie konieczność dokonania zasadniczej reformy podatkowej, pobudzającej wzrost przedsiębiorczości.
• O tym wszystkim mówi się dziś głośno...
– O półtora roku za późno. W dużym stopniu jest to wina ministra Belki, który był zbyt słabą osobowością, aby zmierzyć się z interesami klasy politycznej. Natomiast minister Kołodko, który, wydawało się, że wystartuje bardzo ostro, został sparaliżowany przez układy wewnątrzrządowe, w tym walkę z Hausnerem. Traci też czas na ogłaszanie kolejnych, nie realizowanych koncepcji reformy finansów publicznych. Bo gdy kryzys pogłębia się, reformy zastępuje się mówieniem o nich.
Trudno też podcinać gałąź, na której się siedzi, czyli przeciwstawiać klientelistycznym układom w swojej klasie politycznej. W ten sposób Miller znalazł się w pułapce. A z nim – my.
• Jak pani w tym wszystkim ocenia rolę prezydenta Kwaśniewskiego?
– W obliczu zapaści finansów publicznych mógł i powinien popchnąć rząd do bardziej energicznych działań. Jednak tego nie zrobił. Dbając o własną popularność, unika trudnych wyborów. Nie włącza się w proces rządzenia, prowadzi natomiast gry personalne. Skutek: znajdujący się w rządzie ludzie „od premiera” i „od prezydenta” wzajemnie się blokują.
A efekt: mamy rząd pozbawiony elementarnego zaufania społecznego, czego dowodem najniższe w historii notowania. Jest to bardzo niedobra sytuacja, bowiem w polskim systemie przestał istnieć ważny ośrodek zaufania społecznego
• Czy jest wyjście z tej sytuacji?
– Jedyne, to pokoleniowa wymiana władzy. W większości dzisiejsi politycy, i to po obu stronach sceny – moim zdaniem – nie zdali egzaminu. Zarówno intelektualnie, jak i moralnie!
• Mocne to słowa.
– W pełni świadome. Skład polskiej klasy politycznej – z małymi wyjątkami, typu Samoobrona – utrwalił się w pierwszej połowie lat 90. Kolejne ekipy, choć przychodziły raz z lewej, raz z prawej strony, charakteryzowało – z reguły – nieumiejętne sprawowanie władzy oraz nierozumienie procesów ekonomicznych zachodzących w Polsce i Europie. Powszechne było przy tym wykorzystywanie stanowisk dla osiągania osobistych korzyści, choćby przy komercjalizacji funduszy publicznych.
Duże błędy popełniono już za czasów premiera Mazowieckiego. Przykład: problem PGR-ów można było rozwiązać, przekształcając je w zespoły przetwórcze, a nie od razu uzależniać się od przetworzonej żywności zachodniej. Inaczej należało prywatyzować banki, doprowadzając do koncentracji kapitału krajowego. Stało się inaczej i dziś mamy sytuację kuriozalną – banki, w większości, znajdują się w rękach zagranicznych, a to nie jest bez znaczenia w przypadku prowadzonej przez nie polityki kredytowej. Że nie są zainteresowane wspieraniem polskich konkurentów, dobitnie widać było na przykładzie Stoczni Szczecińskiej.
Błąd nie do wybaczenia popełniono odchodząc, w pełni świadomie, od rynku wschodniego...
• Bolesną konsekwencją tego są zakłady – dość liczne na Lubelszczyźnie – które pozostawione bez pomocy państwa w trudnych dla nich momentach, utraciły tamtejsze rynki i, w konsekwencji, padły.
– Z dobrze już opanowanych przez nasze firmy wschodnich rynków daliśmy się wypchnąć Amerykanom. Skorzystali na tym również Litwini, którzy, w przeliczeniu na głowę mieszkańca, eksportują dziś dwa razy więcej towarów, aniżeli Polacy. Także Słowacy nas przeskoczyli.
• Czy wcześniejsze wybory parlamentarne, o które upominają się szczególnie prawicowe partie, pozwoliłyby oczyścić polski pejzaż?
– Tak, ale pod warunkiem zmiany ordynacji wyborczej na większościową. Zmniejszyłoby to władzę różnych anonimowych aparatów partyjnych, które decydują o listach, kolejności nazwisk na nich, itd. A jeżeli ordynacja się nie zmieni, przy władzy pozostanie dzisiejszy garnitur, co najwyżej w nieco innych proporcjach.
Sądzę, że na naszej scenie politycznej mogą pojawić się nowe podmioty. Mówi się o partii utworzonej ze środowiska „Ordynacka”. Owszem, są to ludzie, których większość pozostaje w orbicie SLD, ale nie na czołowych miejscach. Jest to jedyna szansa wymiany pokoleniowej po lewej stronie, na bardziej kompetentnych i – jak to nazywam – „cynicznych inaczej”. Bo w inny sposób, aniżeli dawny pezetperowski aparat i służby specjalne, które w różnej postaci przetrwały w strukturach władzy i rozdają karty.
Po prawej stronie jest podobnie. Stykam się ze świetnymi młodymi ludźmi, którzy z wyróżnieniem ukończyli różne kursy dla liderów, wygrali wybory samorządowe, ale szybko weszli w konflikt z aparatami swoich prawicowych partii. Myślę, że wymiana pokoleniowa po lewej stronie, która w obliczu obecnego kryzysu ekipy Millera i całego lewicowego układu jest nieuchronna, spowoduje odświeżenie również prawej strony.
Jednak warunkiem odnowienia polskiego życia politycznego jest wspomniana ordynacja większościowa.
• Obawiam się, że to jeszcze za mało, aby przywrócić Polakom wiarę choćby w normalność.
– Dlatego do końca wyjaśnić trzeba choćby najgłośniejsze afery: nie tylko Rywina, ale także FOZZ, zabójstwa Papały, sprawdzić jak dalece służby bezpieczeństwa penetrują życie polityczne z obu stron dawnej barykady.
Specjalnie jednak ważna jest reforma finansów publicznych. Jeżeli jej się nie przeprowadzi do końca, to nie tylko że nie uda się skorzystać z finansów unii na inwestycje, bo nie będzie pieniędzy na naszą wymaganą część, ale nie dopnie się nasz przyszłoroczny budżet.
• Czy jest pani przekonana, że Unia Europejska pomoże nam wyczyścić naszą skorumpowaną i niesprawną scenę polityczną? Stamtąd również dochodzą wiadomości o różnych aferach, że już o legendarnej biurokracji nie wspomnę.
– Występujące tam afery są mniejsze od naszych, choć możliwości i pieniądze są daleko większe. Eliminowane są też warunki do ich powstawania. A jeśli chodzi o unijne administracje. Istotnie, są uciążliwe, ale bierze się to głównie z szacunku dla pieniędzy, zarówno prywatnych jak i społecznych. Zresztą, moim zdaniem, biurokratyczna unia w niedługim czasie zliberalizuje się.
A co ważne dla naszej praktyki – obowiązujące w unii reguły gry są jasne i przestrzegane. Trudniej więc będzie stosować kochane przez nas „załatwiania” i nieformalne naciski.
• Mieliśmy być liderem przemian w Europie Środkowej. Tymczasem nasze miejsce jest w ogonie...
– Wśród państw pretendujących do Unii Europejskiej najtrudniejsza sytuacja gospodarcza panuje dziś w Polsce. Aż 57 proc. Polaków żyje na poziomie społecznego minimum, co oznacza, że dochód na osobę nie przekracza 600 zł miesięcznie, natomiast 13 proc. w skrajnym ubóstwie.
W ciągu 12 lat przyrost dochodu narodowego wyniósł zaledwie ok. 35 proc. Nie rozwinięto, z wyjątkiem łączności, infrastruktury, wyniszczono sferę nauki, itd.. To tylko niektóre przykłady zaniechań albo nadgorliwości we wprowadzaniu zachodnich rozwiązań oraz kapitałów. Pieniądze z prywatyzacji zostały przejedzone. W tym czasie konsumpcja w Polsce (choć w wybranych grupach) wzrosła o 58 proc.
Słowacja i kraje bałtyckie, które poszły własną drogą rozwoju, pozostawiły nas w tyle.
• Czy Unia wyciągnie nas z tych kłopotów?
– Nie, to my sami musimy się wyciągnąć. Zapłaciliśmy już wysoką cenę dokonując formalnej integracji z UE, a nie dbając równocześnie o integrację realną, poprzez eksport. Wkrótce – mam nadzieję – zaczniemy wchodzić w unijne struktury, co przynosić będzie określone korzyści. Początki nie będą jednak łatwe i nie tylko dlatego, że jesteśmy krajem biedniejszym. Nie mamy tych doświadczeń, które posiada Europa kapitalistyczna.
Ale nasze młode pokolenie, które jest nieporównywalnie lepiej przygotowane do funkcjonowania w nowych cywilizacyjnie warunkach, niż pokolenie poprzednie, podoła temu wyzwaniu. Trzeba tylko dać mu szansę. Nie zmarnujmy jej tym razem, bo inaczej pozostaniemy głęboką dziurą, w której dobrze mieć będą tylko mułowaci i nieuczciwi politycy.