Kiedy byłem małym chłopcem, a tygodnik Motor czy Małego Modelarza kupowało się spod lady, marzyłem o sportowym aucie. Długa maska, sportowa linia, mocny silnik; ideał. Po latach jazdy wieloma samochodami, to kia stinger najbardziej zbliżyła mnie do marzeń z dzieciństwa. A do tego cena nie powala na ziemię.
Po raz pierwszy na żywo widziałem stingera na ubiegłorocznych targach motoryzacyjnych w Poznaniu. Już wówczas to auto przyciągało swoim drapieżnym magnetyzmem. Wielu gapiów wręcz nie wierzyło, że owe cudo to wytwór firmy Kia. Nawet najładniejsze modeliki na targach nie zaćmiły polskiego entrée tego modelu. I kiedy kilka dni temu Bogusław Hornowski, dziś jeden z współwłaścicieli lubelskiej firmy Plejada, posiadającej salon Kia w Radomiu, zadzwonił z propozycją przetestowania stingera, nie wahałem się ani chwili.
Stinger wygląda jak rasowe gran turismo. Długa maska rzuca wyzwanie całemu światu. Linia niskiego dachu łagodnie opada na krótkim, sportowym tyle. Sportowy wygląd pieczętują skrzela na przednich błotnikach i dwie podwójne końcówki układu wydechowego. Stinger kipi mocą i pewnością siebie. I taki ma być.
Z niecierpliwością wskoczyłem do środka. A tu kolejne pozytywne zaskoczenie. Minimalizm. Nie ma zbędnych przełączników czy miliona przycisków. Duży ekran, miła w dotyku kierownica oraz elegancka dźwignia 8-biegowej automatycznej skrzynki. Wnętrze wykończone z dużą starannością, bez zbędnych ozdobników, logiczne i intuicyjne. Wystarczy rzut okiem, aby wiedzieć co do czego służy.
Wygodne, sportowe fotele są zapowiedzią sporych wrażeń. 255-konna rzędowa czwórka pracuje jak rasowa, sportowa V6. Niestety to mała mistyfikacja, bo dźwięk jest generowany przez głośnik. Cóż, żyjemy w świecie elektronicznej iluzji, a głośnik imitujący sportowy gang silnika nie jest bynajmniej wymysłem Kia. Efekt jest jednak przyjemny dla ucha, bo daje akustyczne wrażenie jazdy super samochodem.
255 koni zapewnia sporo satysfakcji z jazdy tym autem. Samochód „zbiera” się bardzo dobrze, choć z pewnością wersja 370-konna V6, podwójnie doładowana, jest o wiele bardziej żwawa. Mimo wszystko nawet dwulitrówka nie daje powodów do wstydu. Na pewno złapanie 10 punktów karnych za przekroczenie limitu prędkości na autostradzie nie jest żadnym wyzwaniem.
Dwie rzeczy jednak szczególnie wymagają docenienia. Pierwsza z nich, to doskonała 8-biegowa, automatyczna skrzynia. Pracuje niezwykle szybko i delikatnie. Nie ma odczucia szarpnięć czy „myślenia” podczas zmiany przełożeń. Poręczne manetki przy kierownicy pozwalają wydobywać z silnika jeszcze więcej, niż w trybie sport (jeden z pięciu możliwych trybów jazdy). Frajda jest tym większa, że auto z Plejady ma napęd na tył (wersja V6 to 4x4 – przyp. redakcja). Każdy zakręt jest jak wyzwanie, bo stinger z dziką radością zamiata tyłem, jak rasowa rajdówka z lat 70. minionego wieku. Wystarczy tylko nieco więcej gazu w zakręcie, a tył ochoczo ucieka na bok. Oczywiście setki systemów szybko panują nad sytuacją, ale na konsoli jest magiczny guzik wyłączający ESP. Wtedy można poczuć cały smak jazdy tym gran turismo.
Na szczęście nad właściwościami jezdnymi i precyzją prowadzenia stingera pracował zespół inżynierów pod dowództwem Alberta Biermanna, kiedyś jednego z szefów w BMW M-Sport. Cóż, mogę tylko zapewnić, że stinger cechuje się stabilnym zachowaniem podczas jazdy i precyzją prowadzenia oraz zwinnością charakterystyczną dla aut z napędem na tylne koła. Frajda zamiatania tyłem to wartość dodana.
Po kilku godzinach musiałem oddać stingera. Rozgrzane hamulce nieco „pachniały”, ale poczułem się jak dziecko, któremu ktoś zabiera ulubionego „resoraka” (modelik samochodu, to tak dla młodszego pokolenia). Doskonałe i piękne auto. Szkoda, że te kilka godzin minęło tak szybko i nie zdążyłem sprawdzić setek asystentów kierowcy oferowanych w standardzie. To jednak nie ma znaczenia, bo stinger potrafi uwieść i trafia w punkt próżności każdego kierowcy. No i ta cena, która zaczyna się od niespełna 150 tysięcy złotych.