Badaliśmy kilka warszawskich parków po „renowacji”. We wszystkich stwierdzono od jednej czwartej do połowy liczby gatunków lęgowych mniej. I w podobnej proporcji zmniejszenie populacji. Rozmowa z prof. Maciejem Luniakiem z Muzeum i Instytutu Zoologii PAN w Warszawie.
• Od lat stara się pan o utworzenie w parkach stref dzikiej przyrody.
– Odkąd pamiętam. I niestety nadal ich nie ma. Pierwsze podejście to lata 80., kiedy wicemarszałkiem Sejmu (takim dekoracyjnym czyli bezpartyjnym) była architekt prof. Halina Skibniewska. Budownictwo mieszkaniowe było wówczas regulowane ogólnokrajowymi normami: ile ma być trawników, terenów zadrzewionych, parkingów. Prof. Skibniewska chciała zrobić wyjęte spod tych norm osiedle ekologiczne. Miało ono powstać w Białołęce Dworskiej, na polach kapusty.
Osiedle planowali z jednej strony przyrodnicy z różnych dziedzin, z drugiej architekci. Rozmawialiśmy, ale w ogóle się nawzajem nie rozumieliśmy. My nie rozumieliśmy ich pytań, oni na nasze odpowiadali: „To niemożliwe”. To właśnie tam miały powstać pierwsze strefy przyrody. Ale z planu, który w końcu powstał, optymalnego w tamtych warunkach, nie byli zadowoleni ani architekci, ani przyrodnicy. A potem wybuchł stan wojenny. Prof. Skibniewska była zaangażowana w opozycję, więc zabrano jej katedrę na Politechnice i osiedle ekologiczne nigdy nie powstało.
• Zostało tylko na papierze?
– Na wielu papierach. Publikacje naukowe, które wówczas powstały, poszły w międzynarodowy obieg. Przez lata odpowiadałem na pytania co z tym osiedlem.
To było moje pierwsze podejście do stref przyrody, ale nie ostatnie. Na początku lat 2000 na Stadionie Dziesięciolecia miała się odbyć duża futbolowa impreza. Spodziewano się, że wielotysięczna międzynarodowa publiczność będzie chodzić do pobliskiego Parku Skaryszewskiego. Zaplanowano więc jego rewaloryzację. Znów zebrano zespół specjalistów, z tym że tym razem „zielonych” było tylko dwóch: prof. Kosmala z SGGW i ja. W tym projekcie znalazło się aż siedem stref przyrody, co było sukcesem. Ale przetargi opóźniły się o wiele miesięcy, a w międzyczasie impreza sportowa się odbyła.
• Rewaloryzacji nie było?
– Nie było. I dobrze to parkowi służy. Rewaloryzacja to swoją drogą termin w przypadku parków kompletnie nietrafiony. Sugeruje „przywrócenie wartości”, podczas gdy te działania najczęściej powodują zubożenie przyrody parku. Badaliśmy kilka warszawskich parków po „renowacji”. We wszystkich stwierdzono od jednej czwartej do połowy liczby gatunków lęgowych mniej. I w podobnej proporcji zmniejszenie populacji.
• Co to w ogóle jest strefa dzikiej przyrody?
– To kawałek parku, który nie jest użytkowany rekreacyjnie, na przykład między ogrodzeniem a aleją. Albo na wyspie. Minimalna gospodarka ogrodnicza, bogata roślinność, ograniczenie dostępu psów. Można to połączyć z programem dydaktycznym, ustawić karmniki czy tablice. Taki rozsadnik dzikiego życia, taka arka Noego. Gdy przez kilka godzin dziennie park jest pełen ludzi dzikie zwierzęta mogą tam uciec.
• Gdzieś tak jest?
– To jest praktykowane w parkach Berlina. W Central Parku w Nowym Jorku też widziałem przynajmniej jedną taką strefę.
W 2013 roku w bardzo drastyczny sposób został zrewaloryzowany Ogród Krasińskich. To pierwszy park publiczny Warszawy, założony w XVII wieku, gdzie zachował się historyczny drzewostan.
Trzeba pamiętać, że dawniej funkcja miejskich parków była zupełnie inna niż obecnie. Było to miejsce życia towarzyskiego gdzie się przychodziło z parasolkami, jeździło powozami. Nie byli tak zainteresowani przyrodą jak my dziś jesteśmy. W parkach sadzono roślinność egzotyczną, ekspozycyjną. Nikt tam zwierząt nie chciał, bo po co? Słowa „ekologia” też nie znano.
Dlatego powracanie do tamtej koncepcji dziś jest anachroniczne. Dziś przychodzi pani do parku, bo jest pani zmęczona tłumem, samochodami, naporem urbanizacji. Szuka pani namiastki przyrody. Rewaloryzacja, czyli powracanie do czasów historycznych, jest przeciwko społecznemu zapotrzebowaniu.
• Historycznie zieleni w tym miejscu nie było - jak często tłumaczą konserwatorzy zabytków swoje pozwolenia na wycinkę drzew w miastach.
– Główna oś Parku Skaryszewskiego to wielka aleja, przy której rośnie pewnie setka kilkudziesięcioletnich jesionów. W ramach rewaloryzacji drzewa miały zostać wycięte i zastąpione kasztanowcami, bo historycznie rosły tam kasztanowce. A przecież kilkudziesięcioletnie drzewo to przyrodniczy skarb. Tym bardziej, gdy rośnie w swoim rodzimym siedlisku. Kasztanowce w tym przypadku byłyby gatunkiem obcym.
• I masowo atakowany przez szrotówka.
– No właśnie. Poza tym nawet, jeśli posadzi się 20-letniego kasztanowca, to zanim on będzie drzewem, to minie pokolenie.
Do tej wycinki w końcu nie doszło. Natomiast po drastycznej wycince w Ogrodzie Krasińskich poszedłem do inwestora w Urzędzie Miasta i zaproponowałem strefy przyrody. Pomysł chwycił, odbyły się dwa spotkania na poziomie wice - prezydenta miasta, nawet powstały dwa projekty realizacyjne. Po czym park został otwarty, a o strefach przyrody ani słowa.
• Będzie pan próbował dalej?
– W tej chwili mam otwarte dwa fronty. Jeden w mojej dzielnicy, na Bielanach. Będzie renowacja parku, więc zgłosiłem taką propozycję. Przyłączyła się Marzena Suchocka z SGGW, jeden z najlepszych dendrologów w Warszawie. Zarząd dzielnicy stara się teraz o pieniądze, a ja postanowiłem tego dożyć (mam 84 lata). Strefy przyrody stały się moją życiową obsesją. Będę uważał swoje życie za spełnione, jeśli kiedyś wreszcie powstaną. Druga taka szansa jest na Ursynowie, gdzie o teren zielony ze strefą przyrody stara się dr Suchocka.
• Myślenie o przyrodzie się ostatnio mocno zmienia, pan też to widzi?
– Właściciel dużego warszawskiego biura urządzania terenów zielonych w rozmowie ze mną ujął to tak: moja praca jako architekta zieleni dzieli się na dwie epoki. Tą granicą jest awantura o Ogród Krasieńskich. Od tego czasu decydenci miejscy rozmawiają z nami zupełnie innym językiem. Jest silny ruch społeczny, ludzie domagają się spotkań, często z bardzo gorąca dyskusją.
Myślę, że na tę zmianę myślenia wpłynęło kilka czynników. Po pierwsze: coraz bardziej jesteśmy społeczeństwem zurbanizowanym. Człowiek „miejski” zwykle jest zadowolony, że za oknem ma drzewo, choć lepiej by zacieniało balkon sąsiadowi, a nie jemu...
• I coraz bardziej tęskni do zielonego...
– Jest coraz większe zainteresowanie przyrodą, co trzeci kanał w telewizji to programy przyrodnicze. Jest wzrost kultury przyrodniczej społeczeństwa. Coraz powszechniejsze są różnego rodzaju hobby związane z przyjaznym obcowaniem z przyrodą.
Kolejny argument to fakt, że gospodarowanie zielenią miejska w zgodzie z przyrodą jest tańsza niż sprzeciwianie się jej. Dawniej w Warszawie kosiło się co dwa tygodnie, w tym roku już tylko dwa razy w ciągu całego sezonu.
• Czytałam o groźbach i rękoczynach w stosunku do osób z dmuchawami, kosiarkami czy wycinających w stolicy drzewa.
– To prawda. Władze miasta bardzo się z tym liczą. A tłem tego wszystkiego jest globalny kryzys ekologiczny. Im bardziej będziemy dociskani globalnym ociepleniem, tym przyroda będzie dla nas ważniejsza. Idzie to w dobrym kierunku, choć nasza cywilizacja jest antyekologiczna.
• Młode drzewo od sędziwego różni się tylko ilością produkowanego tlenu?
– Nawet jeśli w miejsce wyciętego sadzimy dziesięć innych, nawet dwudziestoletnie, często przywiezione z Holandii, to dla obecnego pokolenia ekologicznie będą one mało wartościowe, prawie plastikowe.
Jeden metr sześcienny korony drzewa w starym parku to kilkaset różnych organizmów. Na liściach, w liściach, w korze, w powietrzu. One nie wzięły się tam z niczego. Jedne przylecą w ciągu jednego sezonu, bo mają skrzydła. innym może to zająć wiele lat. By drzewo było pełnowartościowe pod względem bioróżnorodności, miało pełen zestaw mieszkańców, potrzeba kilkudziesięciu, stu lat.
Moim zdaniem drzewo, obok ptaków, to najpiękniejszy twór natury, który widzimy codziennie. W Berlinie przy niektórych drzewach są tabliczki. Można na nich przeczytać, że na przykład ten dąb ma 200 lat i był małym drzewkiem gdy Napoleon szedł pod Moskwę. To fantastyczny pomysł. Takie drzewo od razu staje się dla nas „kimś”.
• Liczba owadów na całym świecie dramatycznie spada. Z ptakami jest podobnie?
– Mamy ubytek naturalnych siedlisk w związku z nasilającą się urbanizacją i uprzemysłowieniem rolnictwa. Ale dla niektórych gatunków atrakcyjne stało się duże miasto. Jako zupełnie nowy typ środowiska. Są tu odpadki spożywcze, ludzie są bardziej przyjaźni, jest mniej drapieżników, choć niestety są koty. Szereg populacji jest w stanie w to się wpasować.
W Warszawie na Wiśle jest zimą więcej kaczek, bo elektrownie zrzucają ciepłą wodę. Szereg gatunków niestety ubywa, ale pojawiają się nowe. Kilkanaście lat temu w moim sąsiedztwie sójek nie było wcale. Dziś sójka przychodzi codziennie na mój balkon i sadzi mi do skrzynek żołędzie. A gołąb grzywacz, też dawniej tu nie spotykany, gniazduje w ogródku sąsiada.
• Zielona papuga jest już w Polsce?
– Widziałem aleksandretty w dużych niemieckich miastach. Odbierają innym ptakom - na przykład szpakom - dziuple. W Polsce jeszcze nie są problemem, choć są już pojedyncze przypadki, że udało im się rozmnożyć. Za to kilkakrotnie widziałem papużki faliste w stadzie z wróblami mazurkami. Myślę, że nie przeżyją zimy...
Kłopotliwych inwazji obcych gatunków ptaków jeszcze nie mamy. Są obce, jak np. kaczka mandarynka. W Warszawie badająca je grupa ornitologów z SGGW zagrożenia konkurencyjnego się dla naszych kaczek nie dopatrzyła.
• Co mieszkaniec miasta może zrobić dla ptaków?
– Modernizacja budownictwa pozbawia ptaki miejsc lęgowych. Najbardziej dotyka to jerzyka, który jest zupełnie zaprogramowany na gniazdowanie w budynkach przypominających mu skały. Dziś coraz powszechniej przy remontach instaluje się skrzynki lęgowe.
Jerzyk ma w programie biologii lęgów dziury w skałach, które przez setki lat się nie zmieniają. Gdy zatka mu się otwory w dachu, to długo jeszcze będzie przylatywać i się do nich dobijać. Dlatego przygotowane dla nich skrzynki zasiedlają bardzo opornie, na ogół po kilku latach. Ale zasiedlają je i wróble i szpaki.
Modne są też tzw. wieże dla jerzyków, które są zasiedlane jeszcze mniej chętnie niż pojedyncze skrzynki na murach. Za to pchają się tam i mazurki, i sikorki. Jestem przeciwny takim stłoczonym miejscom lęgowym, ale muszę przyznać, że te wieże robią znakomitą robotę PR-owską, bo zwracają uwagę. Choć ze zjadaniem komarów to obietnice na wyrost, bo jerzyki latają na wysokości gdzie komarów nie ma.
• Nie zjada jeden jerzyk 20 tysięcy owadów na dobę?
– 20 tysięcy owadziego planktonu. Przypuszczam, że komary mają w tym niewielki udział. Tylko te, które zostały wyniesione prądem powietrznym. Mimo tego wszystkiego ludzie tych wieży chcą, chcą mieć ptaki na swoim osiedlu, chcą je widzieć.
• A co się stało z wróblami w miastach?
– Nikt tego nie wie. Wróble były z człowiekiem od czasu, kiedy uprawiamy zboże. I razem ze zbożem z doliny Nilu rozeszły się po całym świecie. Pierwszy kryzys wróbla miał miejsce wtedy, gdy konie, przy których ptaki miały obfitość owsa, zastąpiliśmy motoryzacją.
Drugi gdy pojawiły się plastikowe torby na śmieci. Tak zamknęliśmy im wielką stołówkę. Wcześniej do śmietnika chodziliśmy z wiaderkami, a odpadki wyrzucaliśmy do niezamykanego pojemnika. Dziś mogą się pożywić jedynie tym, co ludzie wysypią gołębiom.
W ciągu ostatnich 30 lat wróbli ubyło wszędzie. W Londynie były nawet interpelacje w parlamencie. Posłowie pytali co rząd zamierza zrobić, by wróbli nie ubywało.
Jedyną oazą, wróblą wyspą szczęśliwości, jest Berlin. Nikt nie wie dlaczego.
• Nie wiadomo?
– Hipotez jest kilka. Gdy nastąpiła eksplozja termomodernizacji wróble straciły swoje miejsca lęgowe. To zwierzęta socjalne, żyją w stadach, pojedynczo nie funkcjonują. W Warszawie szkodzi im też to, że wycięto wysokie krzewy. By były dla wróbli użyteczne, to krzaki muszą być co najmniej wzrostu człowieka.
Bardzo ważną przyczyną jest też zanik w mieście bezkręgowców. Wróbel całe życie może jeść chleb, ale pisklęta muszą dostawać pożywienie białkowe - głównie z owadów. Miasto to ptasie eldorado jeśli chodzi o chleb, ale pustynia jeśli chodzi o białko. Z kolei spadek liczebności owadów to wynik zubożenia zieleni i zwiększenia smogu. Z danych wynika, że w Warszawie ubyła co najmniej połowa dawnego stanu wróbli.
• W jakim okresie czasu?
– Mniej więcej od lat 90. Kiedyś były wróblowe drzewa. Gdy się szło jesienią po zmroku, to ćwierkało całe drzewo. Dziś już tego już nie ma.