O złotych godach słyszy się często. Diamentowe też się zdarzają co jakiś czas. Znacznie rzadziej żelazne. A takie właśnie dzisiaj, na tydzień przed walentynkami świętują państwo Elżbieta i Jan Zochniakowie z Płoskiego pod Zamościem. Małżonkowie z 65-letnim stażem opowiedzieli nam o swoim związku i ich sposobie na to, że był tak trwały.
Na dzień okrągłego jubileuszu żadnej wielkiej imprezy nie zaplanowali. Spotkają się tylko z córką i zięciem. Rodzinny zjazd jest planowany za dwa tygodnie, bo taki termin pasował całej rozsianej po Polsce rodzinie, aby mogła się być w komplecie.
– Nie pójdziemy do żadnego lokalu, po prostu będziemy razem w naszym domu. Tak samo świętowaliśmy też 50. rocznicę ślubu. Nawet medalu od prezydenta za długoletnie pożycie nie mamy, bo nigdy o żaden nie występowaliśmy. Po co nam medale? Ważne, że mamy siebie – opowiadają nam starsi państwo.
Wakacyjna miłość na lata
Poznali się latem 1958 roku w Mirczu (pow. hrubieszowski). Pani Elżbieta z domu Ruszczyńska miała wtedy 16 lat. Przyjechała z Warszawy, gdzie mieszkała z ojcem (jej mama zmarła, gdy mała Ela miała 7 miesięcy), do rodziny na wieś na wakacje.
Pan Jan, wówczas 23-letni młodzieniec, akurat został przez swoją firmę wysłany do Mircza. Był kierowcą, mieszkał w Żdanowie pod Zamościem, ale tego lata przez kilka tygodni obsługiwał ciężarówką transporty konopi do Hrubieszowa.
– Miałem tam w Mirczu wielu znajomych, jeden z nich w lipcu 1958 roku brał ślub. Byłem zaproszony na wesele. Moja żona też. Tam ją poderwałem. Dobrze, że nie przyszła z żadnym chłopakiem, bo pewnie bym nawet nie próbował – śmieje się dziarski 89-latek. I dodaje, że jego przyszła żona świetnie tańczyła. To doskonale pamięta. Przetańczyli całą noc.
A czym on ją zauroczył? – Był wesoły, bardzo rozmowny, dowcipny – wylicza pani Elżbieta.
Po weselu zaczęli się regularnie spotykać, chodzić na spacery. – I na zabawy, bo w tamtych czasach było dużo zabaw tanecznych – dorzuca pan Jan.
Po tych wakacjach nastoletnia Ela już do Warszawy nie wróciła. Czuła, że znalazła kogoś, kto się nią naprawdę dobrze, serdecznie i czule zaopiekuj. Z decyzją o ślubie nie czekali długo.
A oświadczyny? Nie było padania na kolana, bukietu kwiatów, złotego pierścionka, ani jakiejś wyjątkowej scenerii. Po prostu dużo ze sobą rozmawiali, również o przyszłości, tej wspólnej, bo postanowili spędzić ją razem. I dlatego bardzo chcieli się pobrać. Rodziny nie miały nic przeciwko. Trzeba było tylko jeszcze załatwić sprawy w sądzie, bo Elżbieta nie była pelnoletnia. Ale udało się.
Wesele na dwa dni i trzy noce
Ślub i wesele zorganizowano 7 lutego 1959 roku w Mirczu. Jak było?
– Zimno, bo wtedy były prawdziwe zimy z mrozem i potężnym śniegiem – opowiada pani Elżbieta. Pamięta, że miała wypożyczoną taką strojną, białą suknię i welon, ale nie w niej poszła do ołtarza.
– Ojciec mi przywiózł z Warszawy sukienkę skromną, prostą, lejącą, ze stójką. Nie byłam zachwycona, ale odmówić nie mogłam – wspomina.
Mimo to sam ślub i wesele pamięta jako bardzo udane. Imprezę zorganizowali w domu wujka, z udziałem członków najbliższej rodziny.
– Ja autobus z Zamościa wynająłem, żeby swoich gości do Mircza przywieźć – opowiada z dumą Jan Zochniak. I dodaje: – Dwa dni i trzy noce impreza trwała. W jednym domu się jadło, w drugim tańczyło, grała wiejska kapela. Było pięknie.
– Po ślubie przeprowadziliśmy się do domu teściów w Żdanowie. Mieszkaliśmy tam siedem lat. Potem przeprowadziliśmy się jeszcze do Zamościa, aż w końcu na swoje, do domu w Płoskiem – wspomina Elżbieta Zochniak.
Niedługo po ślubie doczekali się też dzieci. Syn Krzysztof urodził się w 1960 roku, a córka Barbara dwa lata później. Teraz Elżbieta i Jan Zochniakowie mają jeszcze 6 wnucząt i 9 prawnuków. To z nimi wszystkimi będą niedługo świętować jubileusz 65-lecia swojego małżeństwa – żelazne gody.
Razem na dobre i na złe
Jakie było to wspólne, trwające wiele dekad życie? Udane, choć momentami wcale nie najłatwiejsze. Ale zawsze pełne miłości, z każdym rokiem coraz mocniejszej, stabilniejszej. Inna być nie mogła, skoro tyle lat przetrwała. Ale też pełne zrozumienia, szacunku i życzliwości.
– Mój mąż ma dobrą cechę. Jak się ze mną nie zgadza, to nie krzyczy. Tylko wychodzi na jakiś czas. Poza tym zawsze dużo pracował, nie było go w domu, to i okazji do kłótni nie mieliśmy zbyt wiele – wspomina z uśmiechem pani Elżbieta.
– A moja żona jest bardzo wyrozumiała. Jak jeszcze pracowałem, to wychodziłem z domu o świcie, wracałem późnym wieczorem, czasem już w nocy. Wszystko było na jej głowie. Nigdy mi z tego powodu wyrzutów nie robiła – zapewnia pan Jan.
– Jak są dzieci, są wnuki, to trzeba tak żyć, żeby im dać przykład. Żeby pokazać, że jesteśmy razem. Trzeba umieć czasem ustąpić, czasem się nie odezwać, czasem pójść na kompromis – dodaje pani Elżbieta. I podkreśla, że zawsze mogła na męża liczyć. Gdy potrzebowała porady, wspierał ją. – Jest czuły i opiekuńczy, bardzo rodzinny – mówi starsza pani.
Razem, ale każde z własną pasją
– A moja żona to jest taka zdolna... – włącza się pan Jan. Z dumą wskazuje malowane przez panią Elę obrazy, zdobione przez nią własnoręcznie butelki, przepięknie wykonane na szydełku mandale. Chwali jej cudne ozdoby świąteczne np. pisanki.
– Nie uczyłam się tego nigdy, ale zawsze mnie ciągnęło do sztuki. Odkąd jest internet, to sobie oglądam różne rzeczy i potem wykonuję – mówi skromnie pani Zochniakowa.
Podkreśla, że ten czas, który poświęca na rękodzieło jest dla niej bezcenny. Jest wtedy sama ze sobą, znajduje spokój i spełnienie.
Państwo Zochniakowie lubią spędzać czas razem, np. celebrując wspólne posiłki albo po prostu razem siedząc przed telewizorem, ale też dają sobie przez całe życie margines wolności. Jedno drugiemu pozwala spełniać się w tym, co cenne.
– Żona tworzy. I ja to szanuję. A ja zawsze, już na emeryturze lubiłem spędzać czas w ogrodzie. Doglądać go i coś tam sobie dłubać, poprawiać, upiększać – opowiada starszy pan.
– Chodzimy czasem własnymi drogami, ale zawsze się spotykamy – mówi oboje i w tym też, poza miłością, która przetrwała grubo ponad pół wieku widzą receptę na udany związek.