Wystarczy zarezerwować sobie jeden dzień, przejechać zaledwie kilkadziesiąt kilometrów i wysupłać jeszcze trochę hrywien, by zwiedzić żółkiewskie zabytki, a na dodatek najeść się do syta.
Wszystko Ruscy zmarnowali
- martwi się Vladimir Simulik, architekt i konserwator z Żółkwi. - Marmury wywieźli na dacze, obrazy i zabytkowe tablice poniszczyli, nawet świętym głowy poucinali.
Simulik od miesięcy odnawia ołtarz w XVII-wiecznym klasztorze sióstr Dominikanek. Wybudował już podest, na którym stanął zabytek, wyczyścił detale, wytoczył w drewnie i odlał z gipsu mnóstwo "zawijasów”. Przymierza je do ołtarza, przypominającego wielki baldachim.
Monumentalna bryła zabytkowego klasztoru góruje nad miastem. Przez wieki mieszkały tu dominikanki, które uciekły z Kamieńca Podolskiego zajętego przez Turków. Życie klasztorne toczyło się tu aż do II wojny światowej. Później budynek popadał w ruinę. Ostatnio przejęli go grekokatolicy. - Z błogosławieństwem rzymskiego papy - podkreśla Simulik. To jego królestwo, a Polaków oprowadza po nim za darmo. Niektórych częstuje wódką i słoniną, czyli ukraińskim sadłem.
Kwas na ulicach
W centrum miasta można też oglądać jedną z największych i najoryginalniejszych synagog dawnej Rzeczypospolitej. Trwa tam renowacja, ale za 10 hrywien (hrywna - ok. 70 gr) można ją zwiedzić. Obejrzenie miasta zajmuje zaledwie jeden dzień. Turyści mogą zjeść tutaj za kilka hrywien m.in. smaczne pierogi (pielmieni) i napić się kwasu chlebowego sprzedawanego z beczkowozów na ulicach (ok. 3 hrywny za
0,5 l). - Jestem pod wrażeniem - mówi Andrzej Gwiazdowski z Zamościa, który do Żółkwi wybrał się w ubiegłym tygodniu.