Młodzi piją, a starzy czekają na śmierć – mówi stara kobieta marznąca na przystanku autobusowym. – Pijaństwo, choroby, beznadzieja, choć tylko dwa kroki do Lublina. Inny świat. Tubylcy składają się po 10 groszy, kupują „mózgojeba” i kończą życie na ławce pod lipką.
Na rozległej, zamarzniętej równinie trudno pojąć, że pod spodem jest rozlewisko. Jedynie łopaty olbrzymiego koła wodnego pracują monotonnie – czerpią wodę z jednej i wylewają z drugiej. Część strumyczków po drodze ścina mróz. Wiszą srebrne jak broda starego dziada, który przed chwilą wyszedł z „Groszka”, niosąc flaszkę pod pachą.
– Teraz obydwa stawy mają prawie pięć hektarów. Będziemy zalewać jeszcze tu – Gągoł wskazuje na wgłębienie, w którym sterczą zeszłoroczne badyle i krzaki.
Idziemy wąziutką groblą w śniegu po kolana. Henryk Gągoł ma wizję: – Tu będą ławeczki, a tam mała gastronomia. I może ścieżka rowerowa – macha ręką w kierunku dali. Tam, gdzie mieszkańcy Mełgwi ratowali jedenaście łabędzi przymarzniętych do lodu.
– Myśleliśmy, że zostaną u nas – mówi z pewnym rozczarowaniem. – Głupie ptaszyska. Zamiast siedzieć na grobli, wlazły do wody. Chwycił mróz i była bieda. A później szybko odleciały. Może wrócą?
To na pewno. W młodych stawach latem zeszłego roku rzucały się ryby.
– O takie – Gągoł szeroko rozkłada ręce, po rybacku. Więc dlaczego nie miałyby przylecieć wiosną łabędzie? I wędkarze, i ich rodziny, znajomi z Lublina, Świdnika, okolic? Będzie co zjeść, co złowić, a woda w słońcu lśni pięknie. Zostawią trochę pieniędzy i niektórym w Mełgwi polepszy się życie.
– Tu będą róże, tu sypniemy trawą – dalej planuje Gągoł. On, który przeżył tu ponad 70 lat. Ale zżył się z Mełgwią, o której niejeden brzydko mówi i jeszcze gorzej myśli. Mimo to Gągołowi chce się mieć plany. I chce się wierzyć w nie.
Jest nadzieja
Na plebani dwa małe leciwe kundelki witają przybyszów. Ksiądz Karol Serkis otupuje buty ze śniegu. Zaprasza do środka.
– Bardzo mnie martwi, że jedni umierają na ławce, a młodzież idzie w ich ślady i pije. Kupują prytę. Jest część takich, co podchodzą nawet do mnie. Proszę księdza, poproszę na chleb – mówią. Na jaki chleb? – pytam? W płynie? Niektórzy się chowają. Może wiedzą, że jeszcze coś od proboszcza będą chcieli? – śmieje się.
Ksiądz Serkis pełni tu posługę już ćwierć wieku. Ubolewa, bo żyje się coraz trudniej.
– Najwięcej biednych gospodarstw w okolicy, pracy nie ma. Widzę po kościelnej tacy, że są ubodzy – uśmiecha się. – Żadna Unia nam nie pomoże, jak nie będzie mądrych polskich rządów. Żeby coś dostać, trzeba coś włożyć. A skąd ci ludzie wezmą? Boję się, że nawet jak coś dostaną, to przejedzą.
– O Mełgwi w kronikach pisano już pod datą 1325 rok. Mamy swoją historię – mówi z dumą.
I zastanawia się chwilę. Próbuje ocenić trzódkę, którą się opiekuje.
–W większości są pracowici i wcale nie chcą do miasta. Przywiązani do ziemi, do miejsca, gdzie się urodzili. I wcale nie czekają, aż im manna spadnie. Wielu stara się coś robić. Ot, choćby ten zalew, który zbudowali, jest ich nadzieją. To dobrze, że ją mają.
Nie kocham Mełgwi
Piekarnia Grelów stoi niemal w centrum. Po otwarciu drzwi wchodzi się w pachnące ciepło. Chleby i bułki odpoczywają równo ułożone na półkach. W olbrzymich dzieżach rośnie ciasto.
Młoda i energiczna Agnieszka Grelowa w Mełgwi mieszka od dziesięciu lat.
– Jestem z Lublina. Przyszłam, jak to się mówi, za mężem – śmieje się. – Tak zwane „imperium Grelów” zbudowali dziadkowie męża, a później rodzice.
Kładzie na stole pyszne drożdżówki i małe zaplatane bułeczki, posypywane makiem. Paruje kawa, z piekarni na dole wciska się zapach świeżego pieczywa.
– Nie, nie jestem związana z Mełgwią – mówi szczerze. – Nie dlatego, że przyjechałam z Lublina i odcinam się. Ale tu jest inny świat. Ciekawość sąsiadów, granicząca z wścibstwem. Sądzenie innych. Nieraz przychodzę do domu i zastaję w nim kogoś, kogo nie zapraszałam. – Moja Mełgiew to moje podwórko i moja praca. Co tu jest dobrego? Powietrze – odpowiada po dłuższej chwili.
Piekarnię i dziesięć punktów sprzedaży pieczywa prowadzi młode pokolenie Grelów. Mariusz z Agnieszką i brat Mariusza z żoną. Są wśród tych, o których w Mełgwi mówią, że im się powiodło. O tym, że dają pracę sześćdziesięciu osobom – wspomina się rzadziej. Jedni ich podziwiają, inni zazdroszczą.
– Mój Mariusz jest zakochany w Mełgwi – zwierza się Agnieszka. –Mógłby nigdzie na urlop nie jechać. Chodzi nad nowy zalew, pływa, mówi, że jest pięknie. A ja nawet na spacer tu nie chodzę.
– Tu mi dobrze – wtrąca Mariusz. –Powoli zmienia się na lepsze. Mają nadzieję na ściągnięcie ludzi nad zalew, na jakąś małą gastronomię, na odbicie się w górę. Ale jak będzie?
Jacy jesteśmy?
– Bezrobotny jest co piąty – wójt Wacław Motyl rozkłada ręce. – Gospodarstwa przeważnie są małe, ludzie dorabiali w Lublinie, Świdniku. Teraz się skończyło. Ale może drgnie, bo Sobiesław Zasada ma coś robić w Nowym Krępcu. W Minkowicach składają traktorki, pewnie Świdnik się ożywi. No i ten zalew u nas. Wiem, że to sezonowe, ale pomału, pomału się ożywi. Przecież to wyszło od ludzi... Po wejściu do Unii weźmiemy się za oczyszczalnię i kanalizację.
Jest gaz, woda, są telefony. Coraz więcej osób tu kupuje działki, albo stare gospodarstwa i tu chcą się budować. Dojazd dobry, blisko Lublina.
– Jest spadek urodzeń – ubolewa wójt. – Chyba trzeba będzie co jakiś czas światło wyłączyć – uśmiecha się. – Ale tak serio, to nie znaczy, że Mełgiew się wyludnia. Osiedlają się ludzie z zewnątrz.
Wójt zna wielu ludzi ogromnie przywiązanych do Mełgwi.
– Mamy orkiestrę, w której grają młodzi. Że to niemodne? Bzdura. Sami chcą grać, a po koncercie idą na dyskotekę. Koło wędkarskie w Mełgwi miało pomysł budowania zbiorników, z którymi wiążemy nadzieje na przyjazd turystów. Jest muzeum regionalne, wydajemy gazetkę. Najłatwiej krytykować, bo najbardziej widać, że ktoś się upił, albo że nie ma pracy. Ale gdy komuś się powiedzie, wszyscy zazdroszczą i mają mu za złe. Tacy jesteśmy…