Decyzją kapituły Dziennika Wschodniego Alicja Jachiewicz-Szmidt, założycielka Fundacji Kresy 2000, została laureatką nagrody Kobieta Przedsiębiorcza 2011
• Jaka powinna być kobieta przedsiębiorcza?
• Czy pani czuje się taką kobietą?
– Nigdy nie myślałam o sobie w tych kategoriach. Może nie jestem tak przedsiębiorcza jak inni? Zawsze wydawało mi się, że przedsiębiorstwo to coś jak imperium. Być może to, co robię, cała nasza fundacja może być rozpatrywana jako rodzaj takiej działalności.
• Jakie były początki Fundacji Kresy?
– Było łatwo i niełatwo. Wszystko rodziło się w trakcie stanu wojennego. Aktorzy byli w trudnej sytuacji. Nie mieliśmy środków do życia. To były inne czasy, teraz aktorzy mają swoich menedżerów. My byliśmy skazani na siebie. Podjęłam decyzję o tym, że coś trzeba stworzyć. Najtrudniej było kupić ziemię w Biłgoraju.
Musieliśmy się z mężem zadłużyć. Nie zastanawialiśmy się nad tym, że mamy najróżniejsze meble. Dla nas najważniejsze było to, co robimy. Nic nie przychodzi łatwo, ale jeszcze nie dopadło nas załamanie, nawet mimo kryzysów finansowych. Ludzie się dziwią naszym działaniom. Robimy to właściwie w ramach wolontariatu. Jest tylko jedna osoba, która prowadzi biuro. Niektórym trudno wytłumaczyć ten nasz rodzaj przedsiębiorczości. Wiele osób pyta, po co to robimy, skoro nie mamy z tego dochodów… Widać musimy to robić.
• Jest poczucie spełnienia?
– Kiedyś doszliśmy z mężem do wniosku, że szkoły nie mają kierunku wychowania do twórczości. Postanowiliśmy coś takiego zrobić. Zaczęło się od szkoły w Aninie. Prowadziliśmy tam przedmiot, który nazywał się "Sztuka”. Mąż uczył sztuk plastycznych, koleżanka muzyki, a ja teatru. Nie robiliśmy tylko teorii, ale również warsztaty. Z tej szkoły wyłowiliśmy mnóstwo utalentowanych osób. Po latach spotykaliśmy absolwentów, którzy dziękowali nam za to, że otworzyliśmy im oczy. Wtedy takie działania zaczęły nam leżeć na sercu. Fundacja jest kontynuacją tamtych pomysłów.
• Wszystko wymaga ogromnych poświęceń. Kiedy miała pani czas na życie prywatne?
– Mąż we wszystkim bardzo mnie wspiera. Jestem kobietą spełnioną w macierzyństwie i partnerstwie. Nigdy z mężem nie mówiliśmy o projektach: to moje, a to jest twoje. Małżeństwo to też rodzaj przedsiębiorczości połączonej z dyplomacją. Kiedy mam czas na odpoczynek, to idę do lasu, staram się być blisko przyrody. To daje bardzo dużo energii. Czasami muszę się odciąć od wszystkiego, izoluję się, gdy np. piszę artykuły do gazet. Uwielbiam także spędzać czas z wnukiem.
• Czy myślała pani kiedyś o tym, co by pani robiła, gdyby nie udało się z fundacją?
• Co radziłaby pani innym kobietom, które marzą o czymś, ale nie mają pojęcia jak to osiągnąć?
– Powinny przyglądać się innym, którzy coś osiągnęli. Nie wolno tracić nadziei. Warto czerpać z doświadczenia innych ludzi.
• Co chciałby pani jeszcze osiągnąć?
– Cieszy mnie fakt, gdy ktoś do nas przychodzi i mówi, że chce założyć koziarnię. Nam się to nie udało. Marzy mi się, by w Biłgoraju powstała kozia wioska. Gdyby każdy miał po kilka kóz i zioła w ogródku, to mogłyby do nas przyjeżdżać np. kobiety z całej Polski, by leczyć się mlekiem kozim i ziołami.