Macie czasami chęć na ucieczkę od wymyślnych dań, nowych smaków, skomplikowanych przygotowań?
Obrałam ziemniaki, wyjęłam z lodówki włoszczyznę i .......zaczęłam się zastanawiać, który z wariantów owej zupy wykonać.
Czy wielkopolski (zwany rumpuć) na wędzonych żeberkach i włoszczyźnie z zasmażką z mąki, listkiem laurowym, zielem angielskim i majerankiem? Nic z tego by nie wyszło, bo nie miałam żeberek. Może taką na boczku i bulionie z dodatkiem chrzanu i śmietany, a może taką jaką gotowało się w moim domu - z zacierkami i przetartym ziemniakiem zamiast zasmażki, okraszoną mocno przysmażoną na słoninie cebulką, a może ten od przyjaciółki, która dodaje kminku, słodkiej papryki i kilka plasterków podsmażonej kiełbasy?
Po długiej chwili skarciłam się za niezdecydowanie myśląc, że jak tak dalej pójdzie to skończy się na poznańskich „ślepych rybach” czyli najstarszej chyba wersji zupy ziemniaczanej dla ubogich. Były to rozgotowane, a często wręcz przetarte ziemniaki w warzywnej wodzie, nazywane tak wymyślnie ponoć z braku choćby jednego oczka tłuszczu. Na myśl o tak postnej zupie, natychmiast pamięć przywołała pyszną wersję kartoflanki spod Tatr.
Pokrojone drobno ziemniaki ugotowałam z kostką bulionową, zielem angielskim, listkiem laurowym i dość grubo pokrojoną sporą cebulą, do tego dodałam duużoo roztartych z solą ząbków czosnku (około 8) a pod koniec gotowania płaską łyżkę suszonej mięty i sporo pieprzu. Całość zalałam stopioną wędzoną słoniną i posypałam świeżą miętą z kuchennego parapetu.
Jedząc zastanawiałam się chwilę, czy to jeszcze ziemniaczana, czy już czosnkowa.......a może miętowa ????
A Wy jakie jadacie wersje ziemniaczanej ?