O spowodowanie na początku maja gigantycznego pożaru w Nowym Jorku oskarżany jest Leszek K., imigrant z Lublina. Znaleźliśmy nowego świadka niewinności lublinianina. Na najbliższe posiedzenie sądu, 6 września br., Leszek K. oczekuje w areszcie.
- Osiem tygodni. Przed pracą u Zbigniewa Sarny w Pond Eddy koło Port Jarvis go nie znałem. Trafiliśmy tam razem do roboty.
• Jakiej?
- Ja jestem murarzem w Ameryce już 13 lat.
• Co pan robił u Sarny?
- Murarkę. Ten jego "camp” jest duży. To czteropiętrowy hotel i 12-14 parterowych domów dla wczasowiczów, dwa baseny, jezioro, nawet własny... kościółek. Sarna kupił to trochę zaniedbane i wymagające remontu. No to się remontowało.
• Ilu was tam było?
- Prócz mnie i Leszka jeszcze Karol Grab (z moich stron) i Edek (nie mogę sobie przypomnieć nazwiska). Mieszkaliśmy w domu u Sarny w dwóch pokojach. Ja z Karolem, Leszek z Edkiem. Łazienka wspólna.
• Jak się zaczynał dzień pracy?
- Pobudka o szóstej rano. O 6.15 śniadanie. Potem odpalanie aut i jazda w miejsca, gdzie Sarna przydzielił robotę. Zdarzało się także murowanie, albo układanie kamienia ozdobnego na innych budowach Sarny, poza "campem”, w Pensylwanii na przykład.
• Jak się pan dowiedział o pożarze na Grennpoincie?
- To było 3 maja br. Pamiętam bardzo dobrze, bo to był mój ostatni dzień pracy u Sarny. Pokłóciłem się z nim, bo narzekał na moje murowanie kolumny i powiedziałem, że wracam do Nowego Jorku. Odwiózł mnie do domu. Pakowałem swoje rzeczy i narzędzia. Potem brałem prysznic. Nadjechał Edek, miał polską gazetę, a w niej na pierwszej stronie była informacja o pożarze na Greenpoincie. Zaraz wywiązała się rozmowa, bo to przecież nasze strony... Sarna wypisał mi mój ostatni czek i powiózł do Port Jarvis, skąd o 19.30 miałem autobus do Nowego Jorku.
• Pożar wybuchł 2 maja br. Widział pan wtedy Leszka K.?
- Oczywiście. I drugiego i trzeciego. Codziennie go widziałem. Nawet, jak nie pracowaliśmy razem, to i tak spotykaliśmy się przed robotą i po robocie. Leszek robił głównie na "campie”. Sprzatał, liście grabił i palił, trochę tam naprawiał. Nie ruszał się z Pond Eddy nigdzie. 7 maja był na komunii syna Zbyszka Sarny. Są zdjęcia, wideo...
• Policja pytała Sarnę, czy Leszek miał jakiś swój środek komunikacji, na przykład rower, którym mógł się wydostać z Pond Eddy, dotrzeć do Nowego Jorku, popalić i wrócić z powrotem?
- To jakieś żarty. Do autobusu jest jakieś 15 minut samochodem. Jakby nawet Leszek miał rower, to by pedałował minimum godzinę. Potem dwie godziny autobusem na dworzec na Manhattanie. Potem pół godzin na Grennpoint. Jak on by obrócił, żeby być na rano 2 maja w robocie?
• Czy ktoś już pana pytał, o to, co nam mówi?
- Policjanci spotkali mnie tylko raz, jak szukali Leszka na początku czerwca br. Dzień czy dwa po tym, jak zrealizowałem ten czek od Sarny. Pokazywali jego zdjęcie formatu A-4. Wiem z gazet, że Leszka broni pan Sam Getz, ale też jeszcze się nie kontaktował.
• Czy wszystko, co pan nam mówi, jest pan gotów zeznać w sądzie pod przysięgą?
- A jak inaczej? Być w dwóch miejscach na raz się nie da. Niemożliwość praktyczna. Jak był w Pond Eddy to nie mógł być na Greenpincie. To jasne. Ja to powiem wszędzie i pod każdą przysięgą. Za darmo nie będzie siedział. Tu jest mój adres, jakby kto potrzebował.