Agnieszkę Grudzień właściciel sklepu oskarżył o kradzież, obciął pensję i pokazał drzwi. Nie ją pierwszą tak potraktował. Inne nie czekały, aż handlowiec je wyrzuci. Zbuntowały się i odeszły z pracy.
Pani Agnieszka zaczęła pracować w sklepie 11 stycznia. - Dopiero pierwszego lutego dostałam umowę. Pracowałam do 20 lutego - mówi. - Od szóstej rano do osiemnastej na kasie, potem sprzątanie, wieczorem remanent. Razem ponad 13 godzin dziennie. Aż oskarżył mnie o kradzież i wyrzucił. Miałam dostać 702 zł wypłaty, ale potrącił mi ponad 300 zł.
Ewa Guz też wyleciała za rzekome złodziejstwo. Harowała po 13-14 godzin. Miała dostać ponad 800 zł na rękę. - Właściciel oskarżył mnie, że przychodzę do sklepu nocą i wynoszę mięso. Potrącił z pensji 530 zł - mówi Ewa Guz. - Dał mi do wyboru: albo podpisuję rozwiązanie umowy za porozumieniem stron, albo dyscyplinarka. Wybrałam to pierwsze.
Od półtora miesiąca przez sklep przewinęło się sześć pracownic. W środę trzy ekspedientki postanowiły same odejść z pracy. - Powiedziałyśmy, że jutro nie przychodzimy - mówi Aneta Jelonek.
Właściciel spotkał się z byłymi pracownicami. Całą rozmowę z nim nagrały na dyktafon. Henryk A. potwierdza w niej m.in., że zatrudniał bez umów o pracę, i że oskarżał o kradzieże. Ale z Dziennikiem nie chciał rozmawiać.
O swoich przejściach z pracodawcą ekspedientki poinformowały inspekcję pracy. - Jeszcze w ubiegłym roku mieliśmy sygnały o łamaniu praw pracowniczych w sklepach tej firmy (lubelska sieć liczy ok. 20 sklepów - red.) - przyznaje Halina Proskura, okręgowy inspektor pracy w Lublinie. - Podczas kilku kontroli wykryliśmy m.in., że pracownicy nie mieli umów o pracę na piśmie, a to wykroczenie.
Wczoraj Henryk A. próbował udobruchać swoje byłe pracownice. Nagle odzyskał zaufanie do pani Agnieszki, którą wcześniej oskarżył o kradzież. Wypłacił jej pieniądze, które wcześniej potrącił z pensji. Chciał, żeby wróciła do pracy. Nie zgodziła się.