Zostaje nam z dziećmi iść pod most albo na dworzec - płacze Agata Ziółkowska, która w święta Bożego Narodzenia utraciła z mężem dorobek całego życia
usłyszeli walenie w szybę i krzyk: \"Palicie się!”.
- Dym był już na dachu - mówi Włodzimierz Ziółkowski. - Próbowałem z gaśnicą tam wejść, ale nie dało się: smoła kapała na ręce. To były sekundy, jak ogień zajął poddasze i komórkę. Wszystko paliło się jak słoma. Żona krzyczała tylko "Weź butlę gazową!”. Udało mi się jakoś odkręcić ją w kuchni i wynieść na zewnątrz. Chciałem jeszcze wrócić po torebkę żony, ale nie dałem rady.
Po kilku minutach strażacy lali wodę. Mężczyźni z sąsiedztwa z narażeniem życia ratowali dobytek. Nie zważali, że sufit może runąć im na głowę. Chcieli jak najwięcej rzeczy wynieść na zewnątrz. Kobiety przynosiły herbatę w termosie, ciepłe ubrania na zmianę.
- Rozpacz. Takiej tragedii, jak żyję, nie widziałam - przyznaje Irena Radlińska, sąsiadka. - Mój syn też pomagał. Chłopak ma 28 lat, nosi włosy upięte w kucyk, miał je całe ścięte lodem. Rozpłakałam się, jak go zobaczyłam.
Ogień strawił dwie komórki kryte papą, połączone szeregowo i przyległe mieszkanie. Wiele rzeczy wprawdzie wyniesiono, ale część nie nadaje się do użytku, np. regał zlany wodą i potem wystawiony na siarczysty mróz.
Czteroosobowa rodzina Ziółkowskich została na lodzie.
Rzeczy przechowuje pani Nina, u której jest w domu tak zimno, że woda w naczyniu zamarza - by zrobić kawę, musi najpierw urąbać lodu. Część ubrań leży u Ewy Małochy, która po akcji ratowniczej ma w domu strop mokry i popękany, a w dachu dziurę. Kobieta ma dwoje dzieci i 700 złotych dochodu. Nie wie za co naprawi szkodę.
- My tu żyjemy jak w rodzinie, ale jesteśmy zbyt biedni, by coś więcej zaoferować - mówi pani Ewa.
Nazajutrz po pożarze, w piątek, pogorzelcy zgłosili szkodę w lubelskim Urzędzie Miejskim.
- Mieliśmy nadzieję, że dadzą nam jakieś pomieszczenie, w którym będziemy mogli z dziećmi zamieszkać. Brat dzwonił, że syn jest chory, trzeba z nim iść do lekarza... - żal ściska gardło Agacie. Nie może dalej mówić.
- Powiedzieli, że na dzień dzisiejszy nic nie mają - ciągnie Włodzimierz. - Zaproponowali nam poddasze, ale i to nie dziś. Kazali czekać...
I tyle?
- Zaproponowali, żeby meble zwieść do schronu i wysłali nas do Miejskiego Ośrodka Pomocy Rodzinie. Powiedzieli, że sami musimy szukać stancji - dodaje Włodzimierz.
- Urzędnik powiedział, że
i tak mamy szczęście,
- Agata to jest głupia, bo powinna dzieci wziąć do prezydenta. I tam mieszkać, u niego! - krzyczy w rozgoryczeniu jedna z sąsiadek.
Dzwonimy do kierownika działu lokalowego w lubelskim UM. Przy telefonie Marian Kołodyński:
- To, co możemy zrobić dla tej rodziny, to przede wszystkim pomoc doraźna w MOPR. Tam mogą spodziewać się niewielkiej pomocy rzeczowej i finansowej. Niewielkiej, ponieważ uratowali rzeczy i oboje posiadają pracę, czyli mają środki do życia.
• Jakie mają szanse na mieszkanie zastępcze?
- Postaram się znaleźć dla poszkodowanych lokal niemieszkalny typu suterena czy poddasze. Ale nic standardowego. Jednak i takiego pomieszczenia na dzień dzisiejszy nie mam. Za miesiąc, dwa, góra trzy, myślę, że taki lokal mógłbym wskazać.
• Dlaczego pogorzelcy nie mogą dostać porządnego lokalu?
- Oni nie posiadają tytułu najmu lokalu, innymi słowy nie mają przydziału. W tej sytuacji prawnej ustawa o ochronie praw lokatorów, jak również uchwała Rady Miejskiej o zasadach gospodarowania zasobami mieszkaniowymi nie przewiduje możliwości prawnych wskazania lokalu mieszkalnego z zasobów gminy. Jedynie pomoc doraźną.
Prosimy prezydenta Andrzeja Pruszkowskiego o interwencję w sprawie. Przeprasza, że
nie ma czasu
- Gdyby zechciał nas chociaż wysłuchać - ociera łzy Agata.
Pogorzelcy nie kryją rozgoryczenia.
- Przecież nie mieszkaliśmy na dziko - przekonuje Agata. - Ja się urodziłam przy Krańcowej, tam miałam zameldowanie od początku. W magistracie mówią, że nasza sytuacja prawna wiąże im ręce, tylko, że sami nas w nią wtrącili. Ponad 30 lat obiecywali wszystkim tam, gdzie mieszkam, lokale zastępcze, bo przez nasze posesje chcieli budować drogę. Na wiosnę kazali szybko, dosłownie w miesiąc, regulować prawa własności, bo w przeciwnym razie zostaniemy bez prawa do zamiany mieszkania. Teraz te same kwity od rejenta są przeszkodą w przyznaniu nam pomocy.
To jakaś paranoja.
W pożarze stracili pokój o 12 mkw. powierzchni, ganek oraz drugie pomieszczenie o takim samym metrażu, z którego korzystali za zgodą właściciela. Dom niedawno odnawiali: instalacja elektryczna, dach, tynki, podłoga były remontowane.
- Miałam takie mieszkanie, jakie miałam i cieszyłam się - przyznaje Agata. - Teraz sytuacja zmusza nas do szukania pomocy. Na stancję nas nie stać. Z matką nie utrzymuję kontaktu. Bracia mają kawalerki. U teściowej też nie ma warunków: mieszka tam szwagierka z mężem i dzieckiem. Dla nas nie ma miejsca.
Drugiego dnia po pożarze pokazali dzieciom, co zostało z ich domu. Piotr płakał. Młodszy chyba nie rozumie, co się stało. Chłopcy cieszą się, bo prezenty bożonarodzeniowe ocalały - były u wujka.