Rozmowa z Aleksandrem Tyburkiem, uczestnikiem wycieczki na Sycylię, zorganizowanej przez krakowskie biuro "Harctur". Gdy ich autokar został okradziony w Rzymie, turyści chcieli natychmiast wracać do Polski. Wrócili dopiero po kilku dniach.
•Wasz autokar został okradziony przed jednym z rzymskich hoteli. Chcieliście natychmiast wracać do kraju. Dlaczego udało się to dopiero po paru dniach?
Okazało się, że ambasada nie została o niczym poinformowana. Protestowaliśmy, ale zapakowano nas do uszkodzonego autokaru i ruszyliśmy na Sycylię. Nikt nie zwracał uwagi na nasze prośby i telefoniczne interwencje rodziców.
•Biuro podróży zapewnia, że autokar był dobrym stanie i został zbadany przez włoską policję...
- Bzdura, żaden policjant niczego nie podpisał. Ten autokar nie powinien być dopuszczony do ruchu. Brakowało jednej szyby, klimatyzacja nie działała. Mieliśmy kłopoty z jednym z kół. Szwankował silnik. Padł w jednym z rzymskich tuneli.
Kilku chłopaków musiało pchać autokar. Potem były jeszcze manewry na torach. To był okaz głupoty i nieodpowiedzialności. Chcieliśmy wracać, bo ludzie zostali z kilkoma euro w kieszeni. Potrzebowali pieniędzy choćby na niezbędne leki.
•To prawda, że Harctur zapewnił wam niezbędne rzeczy?
- Okradziono nas w sobotę, a pierwszy normalny posiłek zjedliśmy dopiero w niedzielę o północy. Po dotarciu na Sycylię byliśmy kompletnie wyczerpani. Biuro zapewniło nam szampon i dwa ręczniki na cztery osoby. Na miejscu mieliśmy znacznie gorsze warunki, niż obiecywano. Kiedy polski konsul dotarł na miejsce sam stwierdził, że nasza sytuacja to bieda z nędzą.
•Jak udało wam się wrócić?
- Po ciężkich bojach z przedstawicielami biura. Okradziony autokar miał zabrać do kraju poprzednią grupę. Odmówili, bo bali się jechać czymś takim. Za karę kazano im spać w tym autobusie. Następnego dnia podstawiono inny, w którym znalazły się trzy wolne miejsca. Wróciłem wraz dwiema koleżankami. Ten wyjazd, to było coś okropnego. Zamierzamy oskarżyć biuro o narażanie naszego zdrowia.