Marcin i Paweł z Lublina chcieli zarobić na wakacje. Trafili do firmy z Sandomierza, która zapewniała pracę we Francji.
Zaraz po przyjeździe zagnano chłopców do rozkładania namiotu. Cyrk codziennie zmieniał miejsce postoju. Przez dwa tygodnie wstawali o godz. 6 rano i pracowali nawet do 3 w nocy. Pomieszczenie, w którym spali we dwóch pod jednym śpiworem, miało
3 metry kwadratowe. Był telewizor, ale nie było prądu. Często nie było też wody. - Kiedy o nią poprosiłem, szef powiedział mi, żebym sam sobie kupił - opowiada Paweł, student romanistyki. - Zapytałem, czy mogę wyjść do sklepu, ale odmówił. Zabroniono nam gdziekolwiek wychodzić.
Kiedy poprosili o wypłatę, usłyszeli,
że nie dostaną ani grosza, bo uciekną. - Dowiedzieliśmy się, że pracowali tam wcześniej inni Polacy, ale uciekali - mówi Marcin, który właśnie skończył technikum. - Nie dzwoniliśmy
na policję, bo powiedziano nam,
że jesteśmy tu nielegalnie i nikt nawet nie kiwnie palcem.
Sfrustrowani i zmęczeni czekali
na obiecany przez pośrednika powrotny transport do Polski, ale się nie doczekali. - Atmosfera robiła się nieciekawa i wiedziałem, że musimy uciekać. Zwialiśmy więc o świcie: autostopem dotarliśmy do Paryża, a stamtąd do Polski.
Zadzwoniliśmy do firmy "Hrabia” z Sandomierza, która pośredniczyła w załatwianiu pracy. - Pewnie nie przywykli do ciężkiej pracy i z mojego punktu widzenia po prostu uciekli, nie wywiązując się z umowy. Co do fatalnych warunków: nie byłem tam i nie mogę tego komentować. Jeśli było im tak źle, mogli do mnie zadzwonić, zabrałbym ich. A pieniędzy nie dostali, bo pewnie umawiali się
na płatność co miesiąc - mówi Wojciech Szafirowski.